piątek, 31 grudnia 2010

(241). czyli podsumowania/postanowienia i inne pobożne życzenia.

tytuł szumny - treść będzie szumna ciut mniej pewnie.



podsumować własnego życia pisać nie umiem i nie lubię bardzo-bardzo. więc pewnie takowe nie powstanie. odeślę Was bezczelnie do lektury postów minionych. nie chcę bowiem i sam o sobie się za dużo dowiedzieć, pewnych rzeczy przypominać i zmuszać do ich analizy. niech spoczywają w spokoju (w archiwum i pamięci mej).


postanowienia jak co roku pozostają te same. posiąść płasku brzuszek (tak bywam pusty ;]), [...] czyli i parę niewypowiedzianych rzeczy poczynić.


a Wy spełniajcie swoje małe marzenia, by i na te duże wreszcie przyszedł czas! szczęśliwego nowego roku!

[a w ogóle, to lewą nogą dziś wstałem. to niczego dobrego nie zwiastuje. jaki sylwester taki cały rok podobno.]

[...]

czwartek, 30 grudnia 2010

(240). czyli rzeczy martwe znowu.

ciąg dalszy historii.



jak wiadomo powszechnie, stłuczono mi szklaneczkę od Bezpłciowego, a nie jak niektórzy by sobie życzyli mój kubeczek z zakusiem. (sansenoi'u, mcqueen'ie - pozdrawiam!). stłucz szklaneczkę, a jej darczyńca się odezwie (tak na zasadzie: walnij pięścią w stół a odezwą się nożyce). i Bezpłciowy się odezwał na fb. nawiedzi krk znowu. kolejny odcinek mej prywatnej mody na sukces przede mną. tym razem jednak spotkać się mam z nim i jego obecnym kochankiem, czyli Wiosennym. do pełni mego szczęścia brakuje w tym zestawie tylko mego kochanego kuzyna, choć kto wie co się jeszcze może wydarzyć. życie pełne jest niespodzianek. life is full of zasadzkas, kochanie.


noworoczne postanowienia albo sylwestrowe podsumowania? to może jutro. albo i nie. kobieta zmienną jest. pedał też.

[...]

środa, 29 grudnia 2010

(239). czyli rzeczy martwe są złośliwe.

szczególnie w kontaktach z osobami żywymi.



po pierwsze i najstraszniejsze. kobiety (żywe) stykające się z rzeczami (martwymi) mężczyzn, powodują ich złośliwość. ich czyli i tych rzeczy i rzeczonych mężczyzn. jo. dziś dotknęła moją ukochaną szklankę. upuściła (szklankę). pękła (szklanka). nie ma (szklanki). i już nie będzie. ani tej samej ani nawet takiej samej. szklankę tę, gównianą z lekka co prawda - bo z maka, do zestawu dołączana - ale zostawił po sobie jakiś czas temu u mnie Bezpłciowy. wiem, dziwny sentymentalizm, ale cóż. pogrążam się niniejszym w czarnej rozpaczy. czekam na kolejna promocje w maku i kolejna wizytę Bezpłciowego. mam nowy cel w życiu!
po drugie. znowu kobiety. znowu rzeczy martwe. ale tym razem te nienależące do mężczyzn. walczyła mama ma w pracy dziś z tonerem do drukarki. uj***ła nim pół biurka, bo coś się z niego zaczęło wysypywać. kamil d. byłby zrozpaczony pewnie też tym faktem. potem zawezwała mnie na pomoc, bo kto się lepiej zna na sprawach technicznych niż nie gej. (choć wciąż jeszcze siedzący w szafie). sukces został osiągnięty. i nie usmarowałem się jak kominiarz. :D
i trzy. i tu nie będzie żadnych kobiet wreszcie :D. tu będzie za to mój ukochany i najpiękniejszy pan dentysta. śniło mi się, że leczył mi zęby w samych bokserkach. kolorowych oczywiście. podreptałem więc radośnie do gabinetu licząc na ziszczenie się marzeń. a tu figa! ani skrawka majtek! uraczył mnie za to mało przyjemnymi narzędziami. i to mężczyzna mężczyźnie ten los zgotował! (za pomocą rzeczy martwych, złośliwie pewnie ból mi sprawiających).


i zimno. i biało. i ślisko.

i ukłony i podziękowania wraz z pozdrowieniami dla Tahoe&Yomosy. Wy już wiecie za co!

[...]

wtorek, 28 grudnia 2010

(238). czyli breslau zasypany.

a spychacze jeżdżą i śnieg usuwają.



jest też ślisko. i generalnie jednak biało. ale tyle wieści pogodowych. basta. stop. najpierw to się trzeba tam z Końca Świata dostać. musiał przyjechać pociąg - ten z opóźnieniem. musiało się do niego wsiąść. a żeby wsiąść, to drzwi się musiały otworzyć - a otwierały się tylko jedne w składzie, bo reszta mechanizmów zamarzła. eh te niezawodne ezt. ale chociaż było piekielnie gorąco - gdy pociąg stawał na stacji, bo potem pęd wszystko i tak wywiewał. skutki - tylko 37 minut opóźnienia na trasie, która trwa minut 65 wg rozkładu.
miał czekać ktoś na peronie. me niedoczekanie. ten też się spóźnił. minut 10. (potem się okazało, że nawet nie pomacha mi na pożegnanie. no cóż. zapamiętam sobie. zachowam się podobnie przy najbliższej okazji. Brylantyno! miej się na baczności).
ścieżkami wydeptanymi w śniegu, pośród zasp, pół wrocławia schodziliśmy, dwie galerie, aptekę nawet; także puby zamknięte i kioski, w których nie sprzedają biletów mpk. wywieziono mnie tramwajem na kraniec miasta, ale chyba jeszcze miasta, bo mpk tam docierało. a może to mi się tylko wydawało. i koty widziałem. miauczące oraz te leżące i łypiące na mnie spojrzeniem podejrzliwym. chyba nie pałamy do siebie miłością wzajem.
podobno też jestem malkontentem. tak trochę. prawda-li to?


podróże kolejami należy sobie urozmaicać. viva! tylko 99 groszy kosztowała, zatem nie mogłem sobie odmówić. na okładce umieszczono pawła stalińskiego (z matką oczywiście), ale nie o tym teraz. był też wywiad z englertem janem. jedna anegdotka w głowie mi utkwiła, bo gazeta już w śmietniku. znajomy włoch mówił mi: jak może 'amore' w języku polskim oznaczać 'miłość', jak wy macie takie piękne słowo 'cielęcina'. no właśnie, jak?!

[...]

poniedziałek, 27 grudnia 2010

niedziela, 26 grudnia 2010

(236). czyli świąteczne zwyczaje.

(zainspirowany postem Nemsta).
i żeby nie było, że tylko na święta narzekam, bo momentami je jednak lubię.



lubię zapach tych cudów co się pieką, a jeszcze bardziej lubię gdy są upieczone. makowce na  cieście francuskim, serniki, makulatury, babeczki orzechowe, pierniki (których ciasto odpoczywa na dnie lodówki już od barbórki), ciasteczka kruche, pierniczki - te dwa ostatnie wykrawane foremkami o kształtach przeróżnych.
lubię zabawy niekończące się z doprawianiem żurku z grzybami. bo to za mało słony, to za mało kwaśny, to za rzadki. a gdy już osiągnie się efekt - idealnie zbalansowaną mieszankę smaków zakwasu, wywaru z prawdziwków i przypraw - aromat niezapomniany na języku się pojawia, łechtając wszelkie części podniebienia.
lubię te kotły z kapustą. wszak to kapuściane święta. kapusta kiszona zasmażana z grzybami, kolejna z grochem, potem dwa rodzaje farszów do pierogów (kapusta słodka i kwaśna). oh, ah. cierp żołądku. ale warto. bardzo bardzo.
lubię wreszcie najsłodszą z najsłodszych, najbardziej ciężkostrawną z ciężkostrawnych i najpyszniejszą z najpyszniejszych kutię.
rodzinne tradycje potraw 12 nakazują. nakazują spróbować każdej. przed ich spożyciem czekać do ukazania się na niebie pierwszej gwiazdki. pod obrusem ma być koniecznie przysłowiowe ździebko siana. opłatek posmarowany miodem. łuski z karpia czekają na nowy rok, by w portfelu każdego z nas zapewnić 'bogactwa i powodzenie', a w dniu wieczerzy w tym samym celu jako pierwszy próg musi przekroczyć mężczyzna.
na choince prócz prastarych bombek w kształcie mikołajów i grzybków wiszą jabłka, orzechy i cukierki.


nawet i grinch ma swe świąteczne słabostki.
pamiętajmy o uśmiechu :D.

[...]

sobota, 25 grudnia 2010

(235). czyli zbiera-mi-się.

oj zbiera!



rodzinka, ah rodzinka. stanęło wczoraj, że nie wiadomo kto kogo ma odwiedzić. choć logika nakazywałaby odwiedziny ciotuni z rodziną i 'złej babci' u nas, wszak wigilia była u nich. ale się opierali i ustalono wielkie nic. 
posprzątawszy po śniadaniu późnym, i kawie, cieście i innym takim, wybiła godzina szesnasta. w powyciąganych dresach porozsiadaliśmy się w fotelach i na łóżkach. mama z książką, ja z filmem (45 lektur filmowych w święta muszę zaliczyć), tata z bratem gdzieś przy kominku kości grzali. nagle dzwonek do furtki. myślę - kolędnicy. krzyczę - 'nie wpuszczać!'. ale dla bezpieczeństwa wyglądamy ukradkiem przez okno. a za oknem potuptywała na śniegu nasza kochana rodzinka. radość zapanowała w domu i ruchy niespokojne. przebrać się. powitać. ugościć. gość w dom - jedzenie na stół - mniej zostanie dla nas - krócej się będziemy męczyć - mniej zjemy - mniej utyjemy. nakarmiono, napojono. próbowano rozmawiać. ale nic się nie kleiło. wszak widujemy się tylko raz w roku. no dwa. a le za jednym zamachem - na święta. to już za mną.
z chwili pewnej panowie (tj. brat, tata i jeden z kuzynów, ale nie TEN kuzyn, czyli nie-kobiety i nie-geje) poszli próbować jazd samochodem terenowych, którym rodzinka przyjechała. została na sofie 'zła babcia', ciotunia ukochana (nazwijmy ją ciocią monster), mama, TEN kuzyn i ja. (czyli trzy kobiety, które chętnie uraczyłyby siebie nawzajem zatrutym ciasteczkiem i dwaj geje, którzy uraczyli by tego drugiego jakimś zatrutym penisem). wspaniałe towarzystwo. po głowie mi i mamie chodziło, by tylko rozmowa się nie urwała. wszak trzy osoby ubyły, prawdopodobieństwo powiedzenia czegoś zmalało, groźba ciszy wzrosła.


oh jak przyjemnie, ah jak przyjemnie. że to już za mną.

[...]

(234). czyli świętaświęta - dzień 2.

a rozważałem nawet relacje live ale się powstrzymałem :D



uważajcie z jedzeniem. to przede wszystkim. jak donoszą mądre artykuły i doświadczenie własne w czasie świąt katujemy swe żołądki niemiłosiernie kapustami, grzybami, makami i innymi strasznościami - choć smacznymi - to bardzo ciężkostrawnymi. jedzcie rozważnie!
wigilia nr I w domu mym zakończyła się sukcesem. wigilia nr II w domu mego kochanego kuzyna z naszą wspólną babcią była co najmniej dziwna. zimnowojenna. z rozmowami rwanymi, ale ważne, że się uśmiechaliśmy i rozmawialiśmy o jedzeniu, proponując sobie nawzajem nałożenie kolejnej porcji. ichniejsze potrawy gwałciły tradycję - od kiedy to na stole lądować ma łosoś?!
tradycyjnie za to odbyły się rozmowy przy małym stoliczku. toczyłem je ja z mym kuzynem ukochanym. plotki, ploteczki, a nawet fakty. o Wiosennym i jego związku z Bezpłciowym (oh jakie to fascynujące móc kiedyś mieć do czynienia z oboma, a teraz śledzić dalszy ciąg herlequinowego romansu; nic bardziej pasjonującego niż wieści o byłych wspólnych kochankach); o krk i krakowskich związkach wszelakich; oraz o smaczkach lokalnych. dziś zapewne ciąg dalszy dialogów w duchu 'jak zasugerować, że się dużo wie, nie mówiąc nic prawie'.
jeśli tylko waćpaństwo pojawią się u mnie w domu. bo im bardziej ma mama zapraszała ich, tym bardziej oni chcieli spotkać się na ich własnym gruncie. i jak tu nie uwielbiać swej rodzinki...

 

czas na jakieś ciacho teraz :D. choć waga mówi 'NIE', to jedna zacznę, jej słuchać od jutra.

[...]

piątek, 24 grudnia 2010

(223). czyli świątecznie.

wszystkim
Czytaczom i Podglądaczkom
oraz 
Czytaczkom i Podglądaczom 
życzę 
jak najwięcej świętego spokoju na nadchodzące święta; spędzajcie je tak, by być szczęśliwymi!


[...]

czwartek, 23 grudnia 2010

(222). czyli krew na rękach.

moich dłoniach pięknych.



czyli przygotowania do świąt pełną parą. winną pojawienia się krwi rzeczonej była choinka, która nie chciała się sama ubrać. na nic zdawały się zaklęcia tajemne ani śpiewanie piosenek 'o tannenbaum, o tannenbaum' (w sumie nie dziwota. choć ja słysząc swój śpiew prędzej bym się ubrał i wyszedł niż rozebrał, ale mniejsza o to). trzeba było zabrać się za zielonego kującego potwora gołymi rękoma. nakładać nań bombkę po bombce, jabłuszka, cukierki, lampki i inne cuda wianki. a ona żywa była. i swą żywotność pokazywała. igłami swymi.


teraz tylko sałatki, barszcze, kompoty, pierogi, kutie, ciasta. wrzucić do żołądka. a potem już można lecieć do toalety.
i dużo się uśmiechać.

[...]

środa, 22 grudnia 2010

(221). czyli podróże duże.

w piekarniku.



a okna otworzyć nie można, bo pani wieje. gotujmy się. marynarka out. wytapiamy się. koszula out. sos własny. zostaję w tiszercie. gorąco. wszystkim. ale kurwa drzwi to szczelnie zasuwają, by przypadkiem termoobiegu w interregio nie zaburzyć.
i kupują bilety na tlk a nie ir. i się z konduktorem kłócą, że to wina pani w kasie. a czy u licha ciężkiego jak kupią przeterminowany jogurt to też jest wina pani sklepikarki, czy ich niedopatrzenia? i czy też będą straszyć że w prasie opiszą, a dzieci z tego powodu płaczą, a dorośli krzyczą. no do jasnej anielki!
stacja wrocław-w-remocie-główny. czemu lud ciemny pcha się do wejścia do składu, zanim wszyscy chętni go opuszczą. czemu ja muszę na nich pokrzykiwać z oburzeniem w głosie z tego powodu? odpowiedź jest jedna - idą święta. mózgi ludziom skisły się niczym karpie biedne w  foliowych workach z marketu.


siedzę w domu. jedzenia widzę fury. mam nadzieję, że to fatamorgana. ale czy fatamorgany pachną? oby i cyferki, które na wadze wyskoczą okazały się zjawą mijającą wraz z przebudzeniem.

[...]

wtorek, 21 grudnia 2010

(220). czyli wigilijne spotkanie trzeciego stopnia.

spontanicznie ślicznie.


zestaw potraw też bardzo interesujący. być może jakby się wysilić, to do dwunastu by dobiło.
zaczęło się całkiem przypadkowo, choć po części w sposób zaplanowany. po zajęciach o 13 z jo. udaliśmy się do cupcake na małe rozkosze dla podniebienia. wchodząc dostrzegliśmy siedzącego tam Słoneczko, który już kończył spożywać swoją porcję, ale oczywiście nie omieszkał i nam towarzyszyć. muffiny i właśnie cupcake'i mają tam wprost przepyszne, w rodzajach wielu. (tak o to wieczerza tuż po południu się rozpoczęła).
nastał i czas obiadu. wyszło, że także wspólnego. bardzo tradycyjnego i swojskiego. kasza spod pierzyny, pulpeciki babcine w sosie grzybowym, ogórki kiszone. impreza z każdym łykiem piwa i wina rozkręcała się coraz bardziej i bardziej. wieczorową porą wjechała na stół pizza i kolejne wina. pożarty został czekoladowy mikołaj spoglądający na nas dotychczas z parapetu. a czas płynął, coraz leniwiej niby, ale nie przeszkodziło mi to napisać w międzyczasie planu pracy magisterskiej i wysłać go do promotora - tak między jedną lampką wina a głową mikołaja (albo inną częścią jego ciała).
napisałbym, ze kolędowaliśmy, ale to tylko częściowo prawda. odśpiewywane były tylko piosenki świąteczne typu 'last christmas' oraz hity minionego dzieciństwa - 'kolorowy wiatr' czy 'krąg życia', a także piosnki dawno przebrzmiałe violetty v., sandry lub innej sabriny. obejrzano najbardziej chwytające za serce sceny z 'nocy i dni' oraz 'trędowatej'; także mniej górnolotne teledyski artystów co najmniej szemranych.
jo. pokusiła się o tańce. zapoczątkowały one szereg słownych potyczek, gierek i innych giętkości. (które dzielnie na karteczce spisywałem).

***
(ja do tańczącej w rytm 'kolorowego wiatru' jo. udającej głupią dzikuskę vel pokahontas): jakie bagno, taka rusałka.
***
(konstatacja jo. porą późną) myślałam, że mikołaj do nas mówi, ale on już nie ma głowy.
***
max (głosem objedzonym): kto chce ostatni kawałek pizzy?
Słoneczko: ja już nie mogę, ale daj. bo lepiej zjeść i odchorować, niżby miało się zmarnować. (eh te wielkopolskie zasady).
***
jo. do mnie: daj to ci skończę, żebyś nie marudził. (to o keczupie oczywiście).
***
max: ja za godzinę będę spał już w rowku.
jo.: jakim rowku?
max.: jak to jakim?
jo.: no tym najgłębszym, mariańskim.
max (pełen oburzenia): czy ja mam w pokoju jakiegoś mariana?!
jo.: a cholera cie wie!
(na co Słoneczko parskając śmiechem, z ustami pełnymi herbaty, wszystkich nas nią poświęciło).
(rowek, czyli odcinek wersalki, między jej dwoma połówkami, gwoli jasności).

jeden wieczór starcza czasem by od świata się oderwać i w jakąś krainę abstrakcyjnej szczęśliwości udać. 

 

mając seminarium dziś na 8, zasnąłem po 2. zgadnijcie, jak pięknie dziś wyglądam i jak wspaniałym uśmiechem raczyłem o poranku ludzi na uczelni :D

[...]

niedziela, 19 grudnia 2010

(219). czyli tra-la-la.

la-la.



myślenie mi szkodzi. głębokie rozmyślania jeszcze bardziej. tworzenie scenariuszy alternatywnych i gdybanie bywa niewskazane, ale to nic i tak się tym zajmuję bez potrzeby zwykle. w zgodzie ze sobą, bo w poszukiwaniu szczęśliwych zakończeń historii z czasu przeszłego niedokonanego i wbrew sobie, bo przecież to tylko powoduje i pogłębia dziwne nastroje.
może lepiej wrócę do płodzenia literek w edytorze tekstu. to przynajmniej można czynić bezmyślnie i beznamiętnie. zero emocji. przeczytaj-zmiksuj w głowie-wklej. i tak kolejna i kolejna strona. byle tylko nie o sobie i swoim życiu.


jak się zdjęcie nie podoba - tym razem reklamacje przyjmuje Brylantyna, to jego sprawka. jak się podoba jednak - pochwały do mnie, wszak to ja je tu wrzuciłem ;]
i byle do środy!

[...]

piątek, 17 grudnia 2010

(218). czyli pani brodka / hilfe! hilfe! chłopcy do piór!

momentami niczym 'uduszona latająca ryba'.



160 cm wielkiej gwiazdy, które się spóźniło ponad pół godziny. podpadła mi już na początku. rozkręciła się jednak dość szybko. intensywnie i energetycznie. przeleciała ekspresem przez swoją dłuuugą 34minutową płytę, kilka coverów. i półtorej godziny minęło dość szybko. gwiazda na ręki wyciągnięcie była, między lud weszła ze sceny schodząc (tuż za nią podążał ochroniarz oczywiście). podłoga klubu uginała się rytmicznie wraz z podskokami licznie zgromadzonej gawiedzi. ona stężenia pedalstwa na metr kwadratowy momentami chciało się rzygać trochę. i od razu widać było, któż do kitschu vel kiczu chadza na imprezy. gwiazdki, gwiazdeczki przed oczami się przewijały. by atmosferę schłodzić, a może podgrzać - licho wie - brodka polewała nas obwicie kroplą beskidu popijaną łykami wielkimi po każdej piosence, która kończyła się dla niej drobną zadyszką.
jednozdaniowo: podobało mi się bardzo, ale małe ale mam jak zawsze ;).


i część druga. do piór chłopcy. biedny ja muszę spłodzić esej o gejowskich filmach amerykańskich. jak macie chwilę wolnego piszcie w komentarzach (chyba że macie wenę to elaboraty mejlowo przyjmuję. Brylantynie już za takowy dzięki składam oraz wyrazy chwały i uwielbienia  łączę, których cofnąć nie omieszkam, jeśli nie wywiąże się z tego co mi obiecał :P). o Waszych ulubionych filmach albo tych znienawidzonych, o tym jakie wątki poruszają i jak są w nich przedstawione postaci gejów. za pomoce wszelkie będę dozgonnie wdzięczny. i możecie pisać od myślników. nie musi być w formie zdań pięknych i kwiecistych. stawiam jak zawsze na treść a nie formę :).

edit 19.10.: Brylantyna już mi przysłał co miał. kłaniam się odpowiednio nisko! (póki mnie w krzyżu nie strzeli).

[...]

czwartek, 16 grudnia 2010

(217). czyli granda!

po kilkakroć.


po pierwsze. chwalmy bakterie, które zaatakowały brodki gardło, dzięki czemu nie mogła wystąpić w niedzielę, a wystąpi dzisiaj, czego okazję posłuchać będę miał. co prawda, jak donosi Brylantyna, koncert długi wcale nie jest, ale i tak bardzo warto. mam nadzieję, że słowa jego znajdą potwierdzenie i w moich ustach, czy też raczej dłoniach lub palcach.
po drugie. jak donoszą portale co ładniejsi panowie są znowu wolni. co prawda są hetero, ale to drobny szczegół. mowa o zakusiu (szkoda tylko, że tak mało apetyczne foto umieścili) i ryan reynolds (też foto nieładne, ale TU już wygląda oh i ah).
po trzecie. zimno jest. babcia zaleca mi kalesony. ale może bez szaleństw ;].
po czwarte. znowu chciałbym ukręcić głowę kilku osobom. osobom, które nie mają za grosz taktu ani wyczucia formy i treści. w pierwszej kolejności koleżankę z gimnazjum za jej mejla po 6 latach z debilnymi pytaniami, w drugiej koleżankę z krk za zaproszenie na jej urodziny zaczynające się od 'może byś wpadł (...)' impreza niby w sobotę, ale nadal nie wiadomo gdzie i o której. o kant dupy organizacje rozbić. jestem zniesmaczony, zażenowany. i w ogóle.
po czwarte. upasłem się jak świnka mała. jest mi z tym źle. a święta idą czas radosnego i beztroskiego obżarstwa. będę radośnie chrumkał.


pan z obrazka pozdrawia gorąco niczym ja, łącząc promyki słońca na te zimowe, białe, zimne, mroźne dni! br!

[...]

wtorek, 14 grudnia 2010

(216). czyli last.fm

jest jak penis.



to była moja pierwsza myśl przewodnia tego posta. powstała w poniedziałek. i zaraz ją rozwinę. ale w międzyczasie, tj. dziś wieczorem post siłą rzeczy zmienić swój wydźwięk musi, o nowe fakty i akty się wzbogaci. ale po kolei.
kto używa ten wie. (lasta, nie penisa). słuchamy by nabijać sobie statystyki odtworzeń, by potem patrzeć co najbardziej lubimy, albo by obserwować nasze muzyczne nastroje i opętania. i się czasem słucha nieświadomie. 
każda piosenka, by się zapisała w systemie poprawnie musi mieć otagowanego wykonawcę, tytuł, album etc. i tu się problemy rodzą. system w różny sposób odczytuje małe i wielkie litery naszych polskich znaków. zatem 'łódź' nie znaczy to samo dla maszyny co 'ŁÓdź' ani 'łÓdŹ'. kiedyś nie zwracałem na to uwagi, teraz się nawróciłem. wraz z tym przyszedł czas na pokutę i porządki. wszystkie złe i niepoprawne rzeczy zostały pousuwane. w ten sposób utraciłem połowę ze 150 000 dzielnie odsłuchiwanych utworów. smutno mi jest. czuję się pozbawiony części swej duszy, może tej nie do końca czystej, ale mojej. teraz już będzie wzorcowo. (mnie można podglądnąć TU)
zatem nie liczy się rozmiar (odsłuchań), a jakość (czyli tagi poprawne). 


na last.fm można także dodawać się do wydarzeń muzycznych, w których się uczestniczy. tak oto i ja po wielu perypetiach jednak wybieram się na brodkę (która na szczęście przesunęła koncert w termin dla mnie dogodny). zaznaczyłem ów fakt na profilu swym dwa dni temu. dziś mój szpieg doniósł, iż w nocy mój profil został nawiedzony przez obecnego mego Ex, a dziś przez samego Ex'a. ale to jeszcze nic. mój Ex dał ogłoszenie o sprzedaży biletów na rzeczony koncert. czyżby nie chciał iść na 'coś', gdzie pojawię się ja? czy to może tylko zbieg okoliczności. whatever. ale interesujące nie mniej jednak.
a z McQueenem postanowiliśmy przejść na stopę czystej przyjaźni, zamiast tej okraszanej wątkami romansowymi. więcej szczegółów u Niego.

[...]

niedziela, 12 grudnia 2010

(215). czyli ręce przemykające.

machające i wkraczające. wszędobylskie. najlepiej miękkie w dotyku dłonie. wcale złe nie są. cudze.

 

i to one robią na mnie największe wrażenie. choć i sama pani, mimo że pani, jakaś odrażająca nie jest. teledysk jest smaczny, kolorowy i dość energetyczny. jak dla mnie przynajmniej. a żem człowiek ospały ciut to zawartą dawkę energii uznaję za wystarczającą.
aa. i kto wymyślił pestki w niektórych mandarynkach?!

[...]

sobota, 11 grudnia 2010

(214). czyli grin-piss.

i złoty deszcz.



na krakowskim rynku znowu atakują w zielone kubraczki przywdziane oddziały. raz zdarzyło mi się zapomnieć złej miny przywdziać i szturm na mnie przypuszczono. a że humorek miałem jaki miałem, czyli lekko bojowy, bo padał śnieg a ja zapomniałem parasola, postanowiłem się brzydko zabawić. pewnie spłonę w wiaderku smoły polewany przez jakiegoś mefisto, ale co tam :D.

grinpiss: czy podpiszesz może... [i tu wyłuszcza sprawę, a ja wciąż jestem w szoku, że ledwo mnie dojrzał, a już jesteśmy na 'ty'].
max: no nie wiem... [i maszeruję dalej przez rynek, a koleś do mnie mówi].
grinpiss: to jak? mogę liczyć na podpis?
max: eee. a mógłbyś powtórzyć na co one, bo się jakoś wyłączyłem zaraz po tym jak zacząłeś mi o tym opowiadać?
[grinpiss niezrażony zaczyna znowu dziamgać, a ja przewracam oczyma. on wyciąga listę].
grinpiss: podpiszesz?
max: nie.
grinpiss [tym razem lekko zawiedziony]: dlaczego?
max: bo mi się nie podobasz.
[mina grinpissa bezcenna, a ja, olawszy sikiem prostym ważną sprawę, zdążam dalej za swymi sprawunkami do rossmana].
może wreszcie przestaną mnie zaczepiać.


poza tym naprawdę pada śnieg, ale to już chyba mówiłem. udało mi się posprzątać też wreszcie; teraz czas na obiad. czy jest na sali jakiś kucharz?
i parę innych rzeczy; o tym potem.

[...]

czwartek, 9 grudnia 2010

(213). czyli sztajmesi i okolice.

oh. oh. oh. OH! to boli. 




szczególnie w nos. wsiada sobie człowiek do tramwaju kulturalnie. usadawia się w miejscu strategicznym (tak by do celu spokojnie dojechać, patrząc jak to inni ustępuję, bo siedząc przy oknie to tak trochę zbyt się nie da) i udać się w podróż jak co dzień nijaką udać. jeden przystanek, drugi, trzeci. chwila nieuwagi i od tyłu zasiąść człowieka takie potrafią. siądą cichaczem. po 15 sekundach poczujesz. denaturat, spirytus, nalewkę z ich ust w formie oparów się wydzielającą (dobrze w sumie, że nie rzygowiny...), usłyszy człowiek pociąganie nosem, permanentne odcharkiwanie i połykanie tegoż (na zdrowie. choć magda gessler by się zbulwersowała tym pewnie bardziej niż ja), oraz pomrukiwanie na zły świat. i jedź tu przed takimi siedząc. i jak na złość nawet kataru nie miałem :(.
dotrzeć do galerii jednak mi się udało. i po przekroczeniu jej progów całej świątecznej atmosfery miałem serdecznie dosyć. mikołaje, piosenki, DZIECI, tłumy ludzi, kolejki. odechciewa się świąt na ten widok. spędziłem w tym przybytku całe 30 minut, a wyszedłem wy***ny jak po spotkaniu z autobusem arabów (jolka, jolka, pamiętasz...).


a porządki nadal czekają na to aż się zrobią.

[...]

środa, 8 grudnia 2010

(212). czyli sklepowa nicość.

zima a zamrażarki pustkami świecą.



szpinaku mi się zachciało. mrożonego w liściach, czyli w formie brykietowych kosteczek. ubrałem buty, kurtkę, oczapkowałem głowę, szalem owinąłem co trzeba, rękawiczki na dłoń i torebusia płócienna w. i w drogę. market tuż niedaleko, ale to całe 5 minut drogi. przez osiedle mgłą zasnute. wilgotne i chłodne zatem.
market jak z lat dawnych - koszyki metalowe, panie w uroczych fartuszkach, ale o dziwo bez ortopedycznych butów. jedyny duży w pobliżu, bo supermarketu w krk nie uświadczysz nigdzie. nigdzie, czyli w promieniu 10 minut drogi ode mnie (tj. 12 tramwajominut od centrum).
wchodzę, lecę do zamrażary wielkiej, a tam więcej pustki niż towaru. szukam, patrzę, rozglądam się. szpinak, szpinak. cip-cip. owszem był. ale albo rozdrabniany (czyli w formie zielonego zamrożonego pyłu) albo w chemicznym sosie śmietanowym. niepocieszony udałem się do lady z serkami. bo skoro nie zrobię szpinaku sobie, to choć może trójserowe grzanki. ser-ser znalazłem. ser lazur pięknie niebieskolazurowo zapleśniały - niet; o mozarelli nie wspominając. szit! ostatnią deską ratunku okazać się miały pierogi. wracam zatem do zamrażarek. szukam. nie ma żadnych jadalnych. wracam do lodówek serkowych - nie ma nawet serków homo waniliowych, coby dziecięce wspomnienia przywołać.
tradżedi!
kupiłem tylko mleko.
i mniejsza o to co zjadłem. Słoneczko awykwintnością potrawy by się zbulwersowało.


a może tak czas zabrać się za jakieś porządki... a może za leniwym ;)

[...]

wtorek, 7 grudnia 2010

(211). czyli wracam.

wracam, bo nie chcę, by Brooke, z nadmiaru popcornu nam się rozpękła. wracam, bo nawet Sansenoi porzucił obżeranie się czekoladkami i zaczął na nowo pisać bloga swego odblokowując dni kilka temu. wracam, bo Tahoe obiecał mi jakieś cuksy lub pierniki. wracam, bo Yomosa każe mi się łejk-ap'ać. nie mam wyjścia zatem.  marudzą wszyscy, dziury w brzuchu wiercą. wracam. wracam, bo w sumie odpoczywanie mnie zmęczyło już i pisać mi się coś zachciewa. no.


sen zimowy swój streścić miałem. w punktach chyba będzie najsensowniej, gdyż cośtam się jednak działo, a nie chce by ktokolwiek wątek po drodze gdzieś stracił i zgubił się w treści mych wywodów pokrętnych. a chronologicznie to raczej nie będzie.

a) uwielbiam podsłuchiwać rozmowy przypadkowe. czasem też zaglądam w tramwajach ludziom piszącym smsy w ich komórki, choć tam zwykle nic nie wyczytuję, to jednak coś mnie zawsze kusi. podsłuchiwanie jednak nie łączy się z wytężaniem słuchu. to raczej wina, tych co się za głośno produkują. wychodzi im to czasem dość zabawnie, choć bezwiednie. dwa minione dni, dwa dialogi - czy raczej tylko wymiana zdanie za zdanie - osoby te same co do zasady; Chłopiec, Z Którym Mogło Wydarzyć Się Więcej (CHZKMWSW) i jego koleżanka, czyli jakieś mniej ogarnięte dziewczę (DZ) z mych studiów, lat około 20.
(wczoraj)
DZ: cześć, co tam?
CHZKMWSW: nic, katar mam.
(dziś)
DZ: co tam?
CHZKMWSW: nic, miałem wczoraj nudności.
przy czym sam Chłopiec jest dość neurotycznym i lekko bardzo przegiętym stworzeniem, głos odpowiednio modulującym i ilekroć go słyszę, szczególnie przy okazji dialogów spontanicznych, uśmiechu serdecznego opanować nie mogę.

b) zima zawitała do krk. tzn. powoli już znika z powodu ciapiącego z nieba deszczu, ale uwierzcie - było biało. latałem z parasolem po śniegu w trampkach. znaleźć buty zimowe graniczy z cudem. szczególnie w grudniu. (tak wiem, powinienem mieć je zakupione już w październiku przezornie). zasypało było wszystko doszczętnie. a ja chodzę i szukam. i szukam. jednak galeria, druga, trzecia. sklep za sklepem. te zbyt trampkowate, te mają za cienką podeszwę, te nie są ocieplane, a przede wszystkim żadne mi się nie podobały. 
i kupiłem pewną parę. po 3 dniach oddałem, bo były zbyt mało zimowe. zamówiłem kolejną parę w innym sklepie - ale rozmiar był nie taki jak powinien - zrezygnować musiałem. i całe szczęście, bo od chwili zamówienia do ich obejrzenia po raz drugi zdążyły mi się odpodobać. aż wreszcie wczoraj spontanicznie całkiem udało mi się upragnione nabyć. chadzam w nich po mieście już. zatem oddawać tym razem nie zamierzam. i tak już w połowie krakowskich sklepów pewnie funkcjonuję na liście 'tych klientów nie obsługujemy', bo tylko kupuję i zwracam i kupuję by zwrócić i tak w kółko. dobrze, że mam na to zawsze owe 28 czy 30 dni. źle, że trzeba to za każdym razem do sklepu samemu odnosić ;)

c) odchamiłem się troszeczkę. jeśli to w ogóle w moim przypadku było możliwe. w niedzielę z jo. oraz jej rodzicielami udałem się na koncert turnaua. nie licząc mrozu przed wpuszczeniem do klubu - in plus. wczoraj z kolei z McQueenem zaliczyłem anię de. wszystko fajnie, wszystko cacy, jak tylko można zrobić jej koncert siedzącym oraz jak można tak masakrycznie spierdolić aranżację 'nigdy nie mów nigdy' wie chyba sama artystka. z lekka jestem zbulwersowany, ale po wylaniu złych emocji tu nawet mi ulżyło. i pan co na trąbce sobie grał, był całkiem ładnym panem.

d) owszem przez minione dni miewałem zły humor i nie wahałem się go używać. dla higieny czyniłem to poza wirtualną rzeczywistością. dziś mam zadziwiająco dobry. dziwnie mi z tym. ale chyba nawet przyjemnie.

e) wbrew zapowiedziom i przewidywaniom odwiedził mnie jednak czerwony i brodaty. albo jakaś piąta kolumna, gdyż same słodkości znalazłem w paczuszce okolicznościowej. tymczasem bardziej niż uczta dla ciała (gdyż dieta, ah dieta. koniec z hurtem czas na detal. byle tylko nie słodki), złaknionym uczty dla ducha, a tymczasem książki mam otrzymać dopiero pod choinkę. a książki oczywiście o gotowaniu, by choć oczyma się na jeść, ręką za brzuch bolący z obżarstwa świątecznego się trzymając. ale to dopiero przede mną za tygodnie dwa albo coś w okolicach.





f) zmierzch też widziałem.


i zaraz się biorę do nawiedzania Was :D

[...]

poniedziałek, 6 grudnia 2010

(210). czyli sen zimowy.

a wstanę już niedługo. wstanę na dobre. chciałem wstać dzisiaj, ale oczywiście się nie udało to do końca. wciąż gdzieś tam w głębi śpię. 
gdy już wstanę, opowiem co mi się śniło. połowa zimowego snu już na pewno za mną.


tymczasem - mając nadzieję, że dostaliście coś więcej niż rózgę - przewrócę się na drugi boczek.



i nie mordujcie mnie, Wy niecierpliwi, za to.

[...]

piątek, 26 listopada 2010

(209).


przerwa w nadawaniu potrwa jeszcze kilka chwil. ku rozpaczy albo radości - wrócę. może niebawem. może nawet bardzo niebawem ;].

[...]

niedziela, 21 listopada 2010

(208). czyli z życiem oko w oko mierzyć się wysoko.

czyli będzie to kolejna muzyczna wycieczka. tym razem nieco dłuższa niż ta poprzednia. bo jutjub niestety jest kopalnią muzyki, kopalnią wspomnień i skojarzeń z dzieciństwa. jest kopalnią wciągającą swym bogactwem do środka bardzo-bardzo. hermetycznie pewnie też ciut bardzo będzie.

1. powstawały dawno temu dość dziwne programy rozrywkowe. początkujące wtedy - i jeszcze szczupłe - gwiazdy, uśmiechały się w nich, pozwalały dzieciom przychodzić do siebie, pokazywały jak bardzo są spontaniczne i nie-sztywne. a pomysły ich są z lekka kuriozalne, choć w sumie proste. (poniżej m.in. szczupła maryla).


2. wąsy jak widać powyżej były wtedy wszędobylskie. im bardziej kto zarośnięty, tym bardziej męski, bardziej pociągający. a że wąsy ów podcięte nierówno i postrzępione szczegół to drobny. teledyski zaskakująco dziwne z dzisiejszej perspektywy, ale utrwalające to, co ledwo pamiętam. czasem żałuję, że nie udało mi się poprzedniej epoki liznąć ciut bardziej, że kojarzę tylko jak przez mgłę jej wycinki. czekam na możliwość podróży w czasie.
(poniżej wąsy nieodżałowanego andrzeja zauchy. wraz z teledyskami z epoki).

 

3. waga zmienną jest. nie tylko u mnie. waga jest kobietą, więc i bardziej zmienna u kobiet być musi. (tak, tak, w ogóle nie logiczna logika ma). czasem większa, czasem mniejsza bywała ewa bem. jedyne co jej się nie zmieniało to wspaniały głos.
(najpierw krótko obcięta szczupła chłopczyca, po kilku latach ciut większe, następnie po diecie opartej na wodzie bonaqua została jej połowa i znowu zataczając koło do wielkości. jedyne co niezmienne zawsze - głos. w drugim filmie w tle majaczy arcykonferancjer, czyli lucjan kydryński, wraz z podśpiewującym młynarskim wojciechem).


4. nieumiejący zbyt śpiewać pierwszy wamp prl, potem najczarniejszy charakter pierwszych odcinków 'klanu'. nic dodać, nic ująć. po prostu iza. i jej makijaż nie do podrobienia.


5. landmarki prl w jednym filmiku. szopowłosy wodecki, pierwsza dama - santor irena, wciąż szukająca prawdziwych mężczyzn danuta rinn podrygująca w rytm, a to wszystko w benefisie organizowanym przez teatr stu. pigułka. jedna z wielu. a każda była wieloskładnikowa i najwyższej jakości. jak na tamte czasy. choć i dziś - przynajmniej na nie robi wrażenie lekkość.


i mógłbym wklejać tak nadal. tylko kto potem to zechce obejrzeć? kto obejrzy choć kawałek połowy z powyższych filmików? no właśnie. a warto chyba poświęcić kilka chwil na to. skoro dziś możemy liczyć na muzyczne cudo w formie tego, co poniżej ;). (beata tyszkiewicz stanowi wartość dodaną. maluję jej serduszko).
 

 

a poza tymi dziwnymi rozważaniami, czy też pseudorozważaniami, o czasach zamierzchłych, acz przywołujących skojarzenia (bobo-fruty, kuku-ruku i gumy donald i turbo) obejrzałem z McQueenem nowego harrego, przegoniłem go po dwóch galeriach, także truchtem na tramwaj, który omal nam nie uciekł, podtuczyłem go tostami i innymi takimi. jednocześnie postarałem się by parę kalorii spalił. oh jak co cudownie mieć łaskotki.  tzn jak ktoś je ma.

ponad to podziękowania dla avangardo za cierpliwość :).

[...]

czwartek, 18 listopada 2010

środa, 17 listopada 2010

(206). czyli ustami.

można robić rzeczy różne.



najczęściej jednak poruszamy nimi wydając z siebie artykułowane dźwięki. i o dwóch takich razach teraz będzie.

I. (ćwiczenia z problematyki kanadyjskiej. prowadząca pochodzi z kanady, ma polskie korzenie i po polsku dość uroczo się wypowiada).
- i proszę państwa zrobimy mały teścik. ale nie martwcie się, to znaczy nie bądźcie martwi. nie na ocenę.
zatem postanowiłem żyć nadal.
II. (będąc miłym współlokatorem postanowiłem zrealizować w sklepie i Słoneczka zamówienie. 2 pomidory chciał. średnie. kupiłem przyniosłem. on zabrał się za ich sparzanie. po czym nachyla się nad miseczką, w której pomidor we wrzątku się tapla i mówi do mnie: ).
-śmierdzi. ten pomidor strasznie śmierdzi. sama chemia. ale nie przejmuj się, to nie Twoja wina.
dziękuję za uznanie mej nieskazitelności.


a jutro, po ponad 4 latach studiowania, wreszcie zapiszę się do biblioteki jagiellońskiej ;D

[...]

poniedziałek, 15 listopada 2010

(205). czyli leniwa głowa.

mi się kiwa.



oj coś leniwa
głowa mi się kiwa
kiedy wieje, wieje wiatr.
od tego wiania i kiwania
obrzydł mi już cały, cały świat.

trzeba by zrobić coś, psia kość.

można by, ale kto i czym.
trzeba by ale jak i gdzie.
dałoby się, ale nikt nie wie co...

oj trzeba by. bo mnie coś lekko nosi, a dopiero do co domu wróciłem. trzeba gdzieś wyjść koniecznie. trzeba najpierw wymyślić dokąd. kiedy i z kim. albo i nie wychodzić i robić coś w domu. tylko co.
jak wymyślę to dam znać. za wszelkie pomysły podrzucane będę oczywiście wdzięczny po stokroć.


pan z dziś podrzucony przez Brylantynę. danke! (a jak się nie podoba, to reklamacje do niego kierować).

[...]

sobota, 13 listopada 2010

(204). czyli porozmawiaj z nim.

to groźnie brzmi!




bohaterowie:
B - babcia
D - dziadek
max (czyli ja)
brat - czyli mój brat, lat 19.

akt1
występują: babcia, dziadek i max.

pierogi na stole. rozmowa rodzinna jak gdyby nigdy nic.
b: musimy z Tobą porozmawiać.
m (znad pieroga): mhm (wyrażając zaciekawienie).
b: bo wiesz w pewnym wieku myśli się już o rodzinie...
(maxowi staje w gardle pieróg - znowu to samo).
b: kontynuuje nie zauważywszy tego: ale wiesz Twój brat jest jeszcze młody...
(max uspokojony, że tym razem nie o niego chodzi, przeżuwa dalej)
...a on i ta jego dziewczyna, to wiesz. są już ze 4 lata. i ona go sobie tak owinęła. nie wiem czy on już wie co i jak. i jak się zabezpieczać.
max: pewnie wie, na biologie chodził.
d: no ale miał z niej 3. hehehe
b: no właśnie, wiec mógłbyś z nim na te tematy porozmawiać, bo nie wiem czy to rodzice z nim rozmawiali czy nie.
max mruczy memlając kolejnego pieroga.
b: bo żeby nie było tak jak pisali w gazecie. (babcia się tu ciut wczuła). że jeden chłopak nieśmiały spytał kolegi jak się zabezpieczać. i posłuchawszy porady przed stosunkiem prezerwatywę połknął.
max: no on chyba głupi nie jest. po za tym wątpię by jego dziewczyna była.
b: a bo ja wiem. może ona chce go złapać. ona się wychowała na wsi, tam już panny po 19 roku życia szukają stałych chłopaków i usidlają. i tak czasem specjalnie czy przypadkiem dążą do stosunku.
max: no może...

akt 2
pojawia się brat.

d. (jak gdyby nigdy nic): czy ty wiesz jak sie zabezpieczac przed seksem?
brat: tak.
d: to dobrze, bo trzeba uważać by sobie życia nie zmarnować.
brat: teraz nie to mi w głowie.
d: no wiem wiem, ale jakby co to pamiętaj.

mnie cieszy za to, że nie padło pytanie, choćby retoryczne, o moje doświadczenia z kobietami. brr!


i powróciłem do krk. pisanie esejów i robienie prezentacji nie szło w parze z pobytem w domu zbyt.
a na samo odjezdne się załamałem, bo przytyłem. tym razem naprawdę. waga przecież nie może kłamać!

[...]

piątek, 12 listopada 2010

(203). czyli muzyczne podróże.

lubię najbardziej.



oczywiście zaraz po tych kolejowych. a jeśli można te pierwsze z drugimi połączyć jest idealnie. co prawda na ostatnią kolejową eskapadę zapomniałem wziąć ze sobą słuchawek (ale skoro pakowałem się w 10 minut...), zatem i ta powrotna do krk odbędzie tylko przy wtórze kół stukotu i podsłuchiwanych rozmów (bo mam nadzieję, że nikt do mnie zagadywać nie będzie nawet próbował. w razie czego postraszę książką w dłoni i się w niej zanurzę).
te muzyczne zwykle wiążą się z osobami, które gdzieśtam pojawiają się w moim życiu; muzyczne inspiracje kradnę z waszych blogów, gdy zamieszczacie jakiekolwiek piosenki (ostatnio sansenoi'owe 'single'); także wszelkie dziwne relacja i korespondencje prowadzone na last.fm sprzyjają muzycznym poszerzeniem horyzontów własnych. stąd też ostatnio powoli przekonuję się do hey i nosowskiej oraz do lżejszych piosenek o.n.a., co przy słuchanym przeze mnie namiętnie szerokopojmowanym popie, pewnie w jego granicach nadal się mieści. choć pewnie inni przypięliby temu kilka innych etykietek, to jednak uważam, że jeśli wykonawca sprzedaje dziesiątki tysięcy egzemplarzy swej płyty, staje się wykonawcą muzyki popularnej, bo przecie trafia do szerokiej rzeszy odbiorców. i dopiero potem można uszczegóławiać jego muzyczną działkę. whatever. w każdym razie bardzom kontent z powodu nowości na mej plejliście.


perfumidła na szczęście mamie się spodobały. zatem największe ryzyko ostatnich dni się opłaciło. mama lata uchachana od ucha do ucha. rozpylając i wąchając wciąż. a sobie mogę pogratulować perfekcyjnego nosa :D.
i nie ma jak to pierogi ruskie prosto z babcinego kociołka na śniadanie. tzn tak po 13, na które czas mi lecieć.

[...]

środa, 10 listopada 2010

(202). czyli zły czas.

od dni kilku permanentnie wstaję lewą nogą. tą najbardziej lewą.
dziś po nabyciu przelotem przez miasto gazet, biletu i prezentu na urodziny mamine, powracam do domu na łikend. na łikend, przez który wiem, że nie za wiele zrobię naukowego a w poniedziałek muszę oddać esej i zrobić prezentację. sam nie wiem po co ja tam jadę. pewnie dla świętego spokoju.




[...]

(201). czyli dla Yomosy & Tahoe.

szanownym Panom, 
Yomosie & Tahoe 
w Ich szóstą czyli piątą rocznicę z najlepszymi życzeniami 
kolejnych milionów szczęśliwych wspólnie spędzonych chwil!


[...]

poniedziałek, 8 listopada 2010

(200). czyli pozamiatane.

na błysk.



nie lubię sprzątać ale lubię efekt sprzątania. gdy wszystko znajduje się na swoim miejscu, nic nie wala się tam, gdzie nie powinno. gdy panuje harmonia i spokój. dzięki porządkowi - także ten wewnętrzny.
w każdym razie ład po imprezie został zaprowadzony. wyniesiono kilka worów odpadków, pozmywano, powycierano, poukładano. także podłoga doczekała się masażu mopem. co ciekawsze, ze 30 bawiących się, próbujących potańcowywać - a przede wszystkim - gadających i słuchających muzyki do godziny 5 nad ranem osób, nie wzbudziło niezadowolenia u sąsiadów ani policji. co do zasady ja, jo. oraz Słoneczko jesteśmy z gości naszych oraz samej parapetówki jesteśmy o dziwo zadowoleni. nawet McQueen zachowywał się w miarę grzecznie. w miarę.


a jesień i tym podobne sprawy chyba i na mnie zaczynają źle wpływać...

[...]

sobota, 6 listopada 2010

(199). czyli parapetowo.

w dodatku u mnie.
to takie przerażające. ci goście wszyscy, ci moi, ci od jo., a najbardziej ci od Słoneczka. zlezie się tego - to nawet miło, ale potem sobie pójdą - to jest najgorsze chyba. albo jeszcze gorsze jest to że po nich ślady będzie trzeba potem uprzątać. ślady po 30paru osobach. ale już może nie będę narzekał, bo się okaże żem niegościnny, a to się mija z prawdą. 
w każdym razie - przygotowawszy odpowiednią ilość sałatek, kanapek i innych cudów, kupiwszy 10 toreb rzeczy różnych, koniecznie potrzebnych - z niecierpliwością gości oczekujemy.


i ojj, coś mi się nie chce pisać. to jakiś filmik umieszczę :D.



[...]

środa, 3 listopada 2010

(198). czyli déjà vu.

uczucie dziwne.



uczucie powracające. przypadkiem zawsze. w momentach najbardziej nieodpowiednich. przepędzać je trzeba raczej. tak dla świętego spokoju.
ciekawe czy można się go raz na zawsze pozbyć ze swej pustej, że aż pełnej poplątanych myśli głowy.


poza tym życie jakoś toczy się dziwnie szybko. powróciłem do krk. w pociągu prócz wstrętnego dziecka różowego i jego babci z ciekawych rzeczy wpadł mi w ręce ostatni numer cosmo. cudownie odmóżdżający. ale dowiedziałem się, że pingwiny się prostytuują. w zamian za stosunek otrzymają kamyk do budowy gniazda.

max: czytałem dziś cosmo.
mcqueen (głosem rozmarzonym): dawno nie czytałem biblii.

[...]

poniedziałek, 1 listopada 2010

(197). czyli z dziecięcej perspektywy.

grzebiąc w pamięci ciut.



ubierała zawsze najlepsze futro i ciepłe buty. na usta kładła koralową szminkę. szal ciepły i rękawiczki skórzane. buty na niskim ale obcasie. w końcu trzeba wyglądać jakoś. taka okazja zdarza się nie często. do torebki pakowała czekoladki, mandarynki i inne frykasy, by karmić wnuki i prawnuki. a było ich trochę. jej córki - trzy siostry posiadały w sumie dzieci sześcioro, co dawało przełożenie na z tuzin młodszych latorośli. siadywała w listopadowym słońcu na ławeczce albo kręciła się wokół gdy było ciut chłodniej. rozmawiała o wszystkim i o niczym z dziatwą, karmiąc usilnie i w dłonie małe wpychając skarby ze swej torebki. a że i sama słodycze uwielbiała - nie odmawiała sobie podskubnięcia tego i owego.
wraz z młodym pokoleniem pojawiali się i ich rodzice. i tak przy ławeczce owej zbierała się nie ma cała rodzina z mego Końca Świata. wujki, ciocie, kuzyni, szwagrowie, szwagierki, wnuki, prawnuki, także te cioteczne. gwarno, tłoczno. rozmowy, wspomnienia.
[...]
zawsze lubiłem przestawiać świeczki. by stały symetrycznie. bardzo denerwowało mnie, że te dostawiane przez kolejne osoby burzą moją koncepcję. zawsze musiało być po mojemu. 
świeczki czy też znicze, wtedy te prawdziwe z parafiny a nie jakiegoś granulatu, kopciły niemiłosiernie. i dawały tyle ciepła. i ile skupienia i cierpliwości wymagała walka z wiejącym wiatrem, by je zapalić. nie miały przecież tak powszechnych dziś kapturków. 
powoli zapadał zmierzch. rodzina rozchodziła się do domu.
[...]
przed rozpoczęciem ostatniej wędrówki do torebki starszej pani włożono czekoladę. by zawsze miała pod ręką.
 
może są to złudne skojarzenia, ale chcę takie mieć. i innych refleksji tu nie uświadczycie.

[...]

sobota, 30 października 2010

(196). czyli chryzantemy są jak...

choinka.



rok temu niecały poszukiwałem z mamą drzewka idealnego, mało-kującego, długo-zielonego, coby na nim bombki i inne cacuszka ponawieszać. dziś szukaliśmy chryzantem idealnych. musiały być białe - bo z białych babcia już stroik zaczęła świąteczny robić. zatem białe w donicy, koniecznie pełne, koniecznie puchate, koniecznie mało rozkwitnięte, by do poniedziałku dotrwały. do tego ileśtam ciętych do wazonki. też białych. i chodź i szukaj. od straganu do straganu. policjant pogwizduje ruchem sterując. i tu nie ma tam nie ma. a tu ktoś znajomy. i gadka-szmatka. a mnie trafia szlag mały. a potem coraz większy. tak wyrosłem. tak schudłem. tak studiuję. i ojej, jak ten czas szybko leci, mam już xy lat. tak. do widzenia. my tu kwiatków szukamy. zajęcie poważne bardzo. kwiatki są wszędzie, ale nie takie jak być powinny. a te krzywe, a te jakieś nijakie, a te za mało białe.
w końcu się udało. donica jest, kwiatów w niej 15, do tego 9 do wazonki. amen, amen, alleluja!
a chryzantemy mają takie pyszne płatki. takie gorzkawe, ale słodkie. i pachną tak intensywnie. mam nadzieję, że nikt braku kilku nie zauważy. kilku płatków, a nie kwiatów. żeby nie było. czemu nikt nie stworzył cukierków albo karmelków o takim smaku, albo lodów, albo czegokolwiek... mhmh...


w ramach muzycznych podróży zabrałem się za hey oraz nową kayah z renatą przemyk, które to zabrały się za piosenki starszych panów. takie nawet do kawy na popołudnie, choć bez szału.
śpiochom wszelkim (McQueen, sansi ;>) przypominam - dziś cofamy wskazówki o godzinę do tyłu i śpimy dłużej :DDDD.

[...]

piątek, 29 października 2010

(195). czyli metoda na bloga.

a może i na głoda. głoda komentarzy.



metoda blogera znajomego. może nie wskażę palcem, który to; jeszcze mi się obrazi. a szkoda by było. bloger ów, po napisaniu każdej notki, wysyła mi o niej informacyjne pm. miłe. bardzo miłe. a do tego wygodne. tym bardziej, że nie wiedzieć czemu informacja o tym w pasku mym bocznym pojawia się z pewnym opóźnieniem w jego przypadku akurat. dziś, po molestacjach ponad tygodniowych, notkę kolejną napisał. wyczerpał tym samym swój miesięczny limit 4 płodów.
i dziś otrzymałem takowe:
dodałem posta. [...] skomciaj ładnie! :D
jakże bym jego prośbie odmówić mógł. komcia spłodziłem. bloga polecam. jak i wszystkie ze swej prawej zakładki. a najbardziej swojego oczywiście. no i może tego McQueen'owego - ale czemu akurat tego, to nie wiem dlaczago ;].

 
płytę nową pana turnau polecam gorąco. powyższy teledysk niechaj zachętą będzie, by wraz z nim się udać na plaże zanzibaru czyli baru zanzi. pytanie: kto ze znanych osób w teledysku się pojawia? (tylko proszę nie szukać podpowiedzi w sieci tylko wzrok wysilić ;D). chcę także posiadać pojazd szynowy, którym się on porusza. bo skoro nie dane mi mieć własnego pociągu, cóż pozostaje ;).


no i do domu na Końcu Świata dotarłem. po 3 dniach pobytu mamy w krk. na odchodne stłukła mi kubeczek! na szczęście nie ten z zakusiem, ale zwykły biały z ikei. uff.
złota jesień jest zdecydowanie tym co lubię. McQueena jesienią o dziwo też lubię nawet. jakie to dziwne. bardzo dziwne. dziwnie przyjemne.

[...]

czwartek, 28 października 2010

(194). czyli różowy alarm!

mama w domu. moim.




boję się. czuję zagrożony. pousuwałem wszystkie brzydkie rzeczy z pokoju, nawet z szuflad biurka. nie ma. zniknęło wszystko. hen wysoko w pawlaczu w torbach dziesięciu, za dwudziestoma drzwiami.
owszem mam pyszne pierożki, mam szarlotkę i wszystko czego dusza zapragnie, ale nie czuję się pewnie. nie czuję się sobą.
zwykle wrażenie życia w światach równoległych miałem dopiero po powrocie na Koniec Świata, tymczasem teraz w krk jest podobnie. w mieszkaniu nie latają brzydkie słowa, nie fruwają tematy z chłopcami związane. nie fruwa nic. jesteśmy grzeczni, zorganizowani i poważni. jest fajnie. fajnie jest. muszę to sobie powtarzać.
alarm! achtung! pozor! uwaga! mieć się na baczności trzeba.


i McQueen nadal na tapecie. i tu też robi się niebezpiecznie. pcha chłopak swój jęzor gdzie popadnie. trzeba się bronić przed nim. a najlepszą obroną jest atak. a najlepszym atakiem atak prewencyjny. tak przynajmniej mawia mój promotor. znalazłem zatem na McQueena sposób pewien :D.

[...]

poniedziałek, 25 października 2010

(193). czyli zwłoczki.

dużo zwłoczek.


jedne to ja. piękna ma chrypa minęła niestety. nie ma po niej ani śladu. a tak lubię sobie pochrypieć. ale nie ma tak dobrze, by co dzień, albo choć dni kilka. zamiast tego stałem się nad-pociągający. masakra. nos czerwony niczym u spożywających hektolitry napojów denaturatopodobnych pijaka pod sklepem stojącego. źle, brzydko i nieładnie. i czuję się jakbym nie miał nosa, oddychać się przez niego nie da. ani nic. eh.
drugie zwłoczki, a nawet trzecie i czwarte nabyłem drogą kupna. te drugie na promocji w markecie. szponder wołowy a do tego numerek 3 i 4, czyli udka dwa kurczacze. jak ja nie cierpię surowego mięsa. jest takie zimne. takie przerażające. dlatego obchodzę się z nim bezdotykowo. nabiłem każdy kawał na widelec, opłukałem pod kranem, wrzuciłem do kotła, następnie dołożyłem przypraw, włoszczyzny w odpowiednim momencie i wyczarowałem gar pysznie pachnącego rosołu. tak pysznie pachnącego, że poczuwszy to McQueen z drugiego końca miasta przybieżył. biedactwo swą dietę zaburzy :D


słońce, wyjdź zza deszczowej chmurki. mam już dość pogody takiej!

[...]

niedziela, 24 października 2010

(192). czyli opisać to jest zabić.

jak to herbertowi zdarzyło się kiedyś napisać.



definicjom wszelkim należy umykać i się wymykać. każda definicja im dokładniejsza, tym mniej odmienności i odrębności dopuszcza. im szersza definicja, tym częściej pojawia się zagrożenie, że zmieści się w niej to, co nie zawsze chcielibyśmy, by się w niej zawierało. 
zdaje się zbytecznym być skupianie się na nazywaniu, tego co nazywać nie trzeba, skoro bez tego wiadomym jest, co po głowie chodzi.
dywagacje czysto teoretyczne powyżej tyczą się zakresu pojęcia 'randka'. i kwestii czy nie-randka, randką może być. i czy nazywanie i łatek przyklejanie, szufladkowanie, pudełkowanie, etykietowanie tak naprawdę jest konieczne.


w kwestii kolejnych njusów i plotek nt. Pana McQueena - nazbierane zostały fakty nowe. ów chrapie. przy tym śpi całkiem grzecznie, nie wierzgając prawie. posiada przy tym bardziej wyimaginowany i niewidoczny brzuchol niż ja. a myślałem, że to już niemożliwe. niemożliwość kolejna - marudzenie - w tym też mnie przewyższa. a wydawało się to zgoła niewykonalne przecież.
ciekawe jakie jeszcze zagadki w sobie skrywa.

skąd u licha w moim pokoju wzięły się biedronki?! sztuk: 3 (słownie: trzy)?!
EDIT: doliczyłem się jedenastu aż. zastosowałem odkurzacz. skąd te potwory się pojawić śmiały na mych włościach?!

[...]

piątek, 22 października 2010

(191). czyli kamyk zielony.

kiedyś miałem.



nosiłem w portfelu albo ściskałem w dłoni czy bawiłem się nim między palcami przekładając. dziś patrzę na to co zostaje w tyle, nie z byle jakiego pociągu zmierzającego gdzie bądź, ale ostatniego wagonu tramwaju. tramwaj jeździ co dzień albo kilka razy dziennie na trasie tej samej. za każdym razem w tyle zostają sprawy uczelniane i osób napotkanych w mieście mniej lub bardziej przypadkiem. wraz z umykającymi spod kół szynami i trawnikiem między nimi, w tempie tym samym przelatują przez głowę myśli przeróżne.
lepszym jednak miejscem na gimnastykowanie umysłu w sprawach drobnych a ważkich jest świątynia dumania prywatna. toaletą zwana.
ale to chyba nie o tym miało być. miały być nadrobione zaległości i zrealizowane zapowiedzi. miały. ale będą tylko w części, gdyż kilka wątków należy z przyczyn obiektywnych pominąć.


Pan McQueen nosi płaszczyk i torebusię. w torebusi nosi wszystko a nawet jeszcze więcej. a wszystko to, by mieć nienaganną fryzurę w każdą pogodę. Pan McQueen mówi i słucha. dużo i uważnie. mówi w sumie więcej i częściej niż pisuje na swym blogu nawet. stało się także niemożliwe - marudzi więcej niż ja. przepędzony przez pół miasta, cały kopiec, pół błoń i okolic nawet się nie zająknął za to. zdawał się być nawet zadowolony. mimo wiatru, który misternie ułożoną grzywkę rozburzał był. Pan McQueen zostanie przeze mnie niedługo znów napotkany. całkiem nie przypadkiem. ciąg dalszy opowieści zatem nastąpi. chyba, że ja usnę wiecznym słodkim snem bez treści.
(w tym miejscu autor usnął. obiecał jednak wstać i kolejną notkę popełnić, coby marudy nie marudziły, że za krótko).

[...]