piątek, 31 grudnia 2010

(241). czyli podsumowania/postanowienia i inne pobożne życzenia.

tytuł szumny - treść będzie szumna ciut mniej pewnie.



podsumować własnego życia pisać nie umiem i nie lubię bardzo-bardzo. więc pewnie takowe nie powstanie. odeślę Was bezczelnie do lektury postów minionych. nie chcę bowiem i sam o sobie się za dużo dowiedzieć, pewnych rzeczy przypominać i zmuszać do ich analizy. niech spoczywają w spokoju (w archiwum i pamięci mej).


postanowienia jak co roku pozostają te same. posiąść płasku brzuszek (tak bywam pusty ;]), [...] czyli i parę niewypowiedzianych rzeczy poczynić.


a Wy spełniajcie swoje małe marzenia, by i na te duże wreszcie przyszedł czas! szczęśliwego nowego roku!

[a w ogóle, to lewą nogą dziś wstałem. to niczego dobrego nie zwiastuje. jaki sylwester taki cały rok podobno.]

[...]

czwartek, 30 grudnia 2010

(240). czyli rzeczy martwe znowu.

ciąg dalszy historii.



jak wiadomo powszechnie, stłuczono mi szklaneczkę od Bezpłciowego, a nie jak niektórzy by sobie życzyli mój kubeczek z zakusiem. (sansenoi'u, mcqueen'ie - pozdrawiam!). stłucz szklaneczkę, a jej darczyńca się odezwie (tak na zasadzie: walnij pięścią w stół a odezwą się nożyce). i Bezpłciowy się odezwał na fb. nawiedzi krk znowu. kolejny odcinek mej prywatnej mody na sukces przede mną. tym razem jednak spotkać się mam z nim i jego obecnym kochankiem, czyli Wiosennym. do pełni mego szczęścia brakuje w tym zestawie tylko mego kochanego kuzyna, choć kto wie co się jeszcze może wydarzyć. życie pełne jest niespodzianek. life is full of zasadzkas, kochanie.


noworoczne postanowienia albo sylwestrowe podsumowania? to może jutro. albo i nie. kobieta zmienną jest. pedał też.

[...]

środa, 29 grudnia 2010

(239). czyli rzeczy martwe są złośliwe.

szczególnie w kontaktach z osobami żywymi.



po pierwsze i najstraszniejsze. kobiety (żywe) stykające się z rzeczami (martwymi) mężczyzn, powodują ich złośliwość. ich czyli i tych rzeczy i rzeczonych mężczyzn. jo. dziś dotknęła moją ukochaną szklankę. upuściła (szklankę). pękła (szklanka). nie ma (szklanki). i już nie będzie. ani tej samej ani nawet takiej samej. szklankę tę, gównianą z lekka co prawda - bo z maka, do zestawu dołączana - ale zostawił po sobie jakiś czas temu u mnie Bezpłciowy. wiem, dziwny sentymentalizm, ale cóż. pogrążam się niniejszym w czarnej rozpaczy. czekam na kolejna promocje w maku i kolejna wizytę Bezpłciowego. mam nowy cel w życiu!
po drugie. znowu kobiety. znowu rzeczy martwe. ale tym razem te nienależące do mężczyzn. walczyła mama ma w pracy dziś z tonerem do drukarki. uj***ła nim pół biurka, bo coś się z niego zaczęło wysypywać. kamil d. byłby zrozpaczony pewnie też tym faktem. potem zawezwała mnie na pomoc, bo kto się lepiej zna na sprawach technicznych niż nie gej. (choć wciąż jeszcze siedzący w szafie). sukces został osiągnięty. i nie usmarowałem się jak kominiarz. :D
i trzy. i tu nie będzie żadnych kobiet wreszcie :D. tu będzie za to mój ukochany i najpiękniejszy pan dentysta. śniło mi się, że leczył mi zęby w samych bokserkach. kolorowych oczywiście. podreptałem więc radośnie do gabinetu licząc na ziszczenie się marzeń. a tu figa! ani skrawka majtek! uraczył mnie za to mało przyjemnymi narzędziami. i to mężczyzna mężczyźnie ten los zgotował! (za pomocą rzeczy martwych, złośliwie pewnie ból mi sprawiających).


i zimno. i biało. i ślisko.

i ukłony i podziękowania wraz z pozdrowieniami dla Tahoe&Yomosy. Wy już wiecie za co!

[...]

wtorek, 28 grudnia 2010

(238). czyli breslau zasypany.

a spychacze jeżdżą i śnieg usuwają.



jest też ślisko. i generalnie jednak biało. ale tyle wieści pogodowych. basta. stop. najpierw to się trzeba tam z Końca Świata dostać. musiał przyjechać pociąg - ten z opóźnieniem. musiało się do niego wsiąść. a żeby wsiąść, to drzwi się musiały otworzyć - a otwierały się tylko jedne w składzie, bo reszta mechanizmów zamarzła. eh te niezawodne ezt. ale chociaż było piekielnie gorąco - gdy pociąg stawał na stacji, bo potem pęd wszystko i tak wywiewał. skutki - tylko 37 minut opóźnienia na trasie, która trwa minut 65 wg rozkładu.
miał czekać ktoś na peronie. me niedoczekanie. ten też się spóźnił. minut 10. (potem się okazało, że nawet nie pomacha mi na pożegnanie. no cóż. zapamiętam sobie. zachowam się podobnie przy najbliższej okazji. Brylantyno! miej się na baczności).
ścieżkami wydeptanymi w śniegu, pośród zasp, pół wrocławia schodziliśmy, dwie galerie, aptekę nawet; także puby zamknięte i kioski, w których nie sprzedają biletów mpk. wywieziono mnie tramwajem na kraniec miasta, ale chyba jeszcze miasta, bo mpk tam docierało. a może to mi się tylko wydawało. i koty widziałem. miauczące oraz te leżące i łypiące na mnie spojrzeniem podejrzliwym. chyba nie pałamy do siebie miłością wzajem.
podobno też jestem malkontentem. tak trochę. prawda-li to?


podróże kolejami należy sobie urozmaicać. viva! tylko 99 groszy kosztowała, zatem nie mogłem sobie odmówić. na okładce umieszczono pawła stalińskiego (z matką oczywiście), ale nie o tym teraz. był też wywiad z englertem janem. jedna anegdotka w głowie mi utkwiła, bo gazeta już w śmietniku. znajomy włoch mówił mi: jak może 'amore' w języku polskim oznaczać 'miłość', jak wy macie takie piękne słowo 'cielęcina'. no właśnie, jak?!

[...]

poniedziałek, 27 grudnia 2010

niedziela, 26 grudnia 2010

(236). czyli świąteczne zwyczaje.

(zainspirowany postem Nemsta).
i żeby nie było, że tylko na święta narzekam, bo momentami je jednak lubię.



lubię zapach tych cudów co się pieką, a jeszcze bardziej lubię gdy są upieczone. makowce na  cieście francuskim, serniki, makulatury, babeczki orzechowe, pierniki (których ciasto odpoczywa na dnie lodówki już od barbórki), ciasteczka kruche, pierniczki - te dwa ostatnie wykrawane foremkami o kształtach przeróżnych.
lubię zabawy niekończące się z doprawianiem żurku z grzybami. bo to za mało słony, to za mało kwaśny, to za rzadki. a gdy już osiągnie się efekt - idealnie zbalansowaną mieszankę smaków zakwasu, wywaru z prawdziwków i przypraw - aromat niezapomniany na języku się pojawia, łechtając wszelkie części podniebienia.
lubię te kotły z kapustą. wszak to kapuściane święta. kapusta kiszona zasmażana z grzybami, kolejna z grochem, potem dwa rodzaje farszów do pierogów (kapusta słodka i kwaśna). oh, ah. cierp żołądku. ale warto. bardzo bardzo.
lubię wreszcie najsłodszą z najsłodszych, najbardziej ciężkostrawną z ciężkostrawnych i najpyszniejszą z najpyszniejszych kutię.
rodzinne tradycje potraw 12 nakazują. nakazują spróbować każdej. przed ich spożyciem czekać do ukazania się na niebie pierwszej gwiazdki. pod obrusem ma być koniecznie przysłowiowe ździebko siana. opłatek posmarowany miodem. łuski z karpia czekają na nowy rok, by w portfelu każdego z nas zapewnić 'bogactwa i powodzenie', a w dniu wieczerzy w tym samym celu jako pierwszy próg musi przekroczyć mężczyzna.
na choince prócz prastarych bombek w kształcie mikołajów i grzybków wiszą jabłka, orzechy i cukierki.


nawet i grinch ma swe świąteczne słabostki.
pamiętajmy o uśmiechu :D.

[...]

sobota, 25 grudnia 2010

(235). czyli zbiera-mi-się.

oj zbiera!



rodzinka, ah rodzinka. stanęło wczoraj, że nie wiadomo kto kogo ma odwiedzić. choć logika nakazywałaby odwiedziny ciotuni z rodziną i 'złej babci' u nas, wszak wigilia była u nich. ale się opierali i ustalono wielkie nic. 
posprzątawszy po śniadaniu późnym, i kawie, cieście i innym takim, wybiła godzina szesnasta. w powyciąganych dresach porozsiadaliśmy się w fotelach i na łóżkach. mama z książką, ja z filmem (45 lektur filmowych w święta muszę zaliczyć), tata z bratem gdzieś przy kominku kości grzali. nagle dzwonek do furtki. myślę - kolędnicy. krzyczę - 'nie wpuszczać!'. ale dla bezpieczeństwa wyglądamy ukradkiem przez okno. a za oknem potuptywała na śniegu nasza kochana rodzinka. radość zapanowała w domu i ruchy niespokojne. przebrać się. powitać. ugościć. gość w dom - jedzenie na stół - mniej zostanie dla nas - krócej się będziemy męczyć - mniej zjemy - mniej utyjemy. nakarmiono, napojono. próbowano rozmawiać. ale nic się nie kleiło. wszak widujemy się tylko raz w roku. no dwa. a le za jednym zamachem - na święta. to już za mną.
z chwili pewnej panowie (tj. brat, tata i jeden z kuzynów, ale nie TEN kuzyn, czyli nie-kobiety i nie-geje) poszli próbować jazd samochodem terenowych, którym rodzinka przyjechała. została na sofie 'zła babcia', ciotunia ukochana (nazwijmy ją ciocią monster), mama, TEN kuzyn i ja. (czyli trzy kobiety, które chętnie uraczyłyby siebie nawzajem zatrutym ciasteczkiem i dwaj geje, którzy uraczyli by tego drugiego jakimś zatrutym penisem). wspaniałe towarzystwo. po głowie mi i mamie chodziło, by tylko rozmowa się nie urwała. wszak trzy osoby ubyły, prawdopodobieństwo powiedzenia czegoś zmalało, groźba ciszy wzrosła.


oh jak przyjemnie, ah jak przyjemnie. że to już za mną.

[...]

(234). czyli świętaświęta - dzień 2.

a rozważałem nawet relacje live ale się powstrzymałem :D



uważajcie z jedzeniem. to przede wszystkim. jak donoszą mądre artykuły i doświadczenie własne w czasie świąt katujemy swe żołądki niemiłosiernie kapustami, grzybami, makami i innymi strasznościami - choć smacznymi - to bardzo ciężkostrawnymi. jedzcie rozważnie!
wigilia nr I w domu mym zakończyła się sukcesem. wigilia nr II w domu mego kochanego kuzyna z naszą wspólną babcią była co najmniej dziwna. zimnowojenna. z rozmowami rwanymi, ale ważne, że się uśmiechaliśmy i rozmawialiśmy o jedzeniu, proponując sobie nawzajem nałożenie kolejnej porcji. ichniejsze potrawy gwałciły tradycję - od kiedy to na stole lądować ma łosoś?!
tradycyjnie za to odbyły się rozmowy przy małym stoliczku. toczyłem je ja z mym kuzynem ukochanym. plotki, ploteczki, a nawet fakty. o Wiosennym i jego związku z Bezpłciowym (oh jakie to fascynujące móc kiedyś mieć do czynienia z oboma, a teraz śledzić dalszy ciąg herlequinowego romansu; nic bardziej pasjonującego niż wieści o byłych wspólnych kochankach); o krk i krakowskich związkach wszelakich; oraz o smaczkach lokalnych. dziś zapewne ciąg dalszy dialogów w duchu 'jak zasugerować, że się dużo wie, nie mówiąc nic prawie'.
jeśli tylko waćpaństwo pojawią się u mnie w domu. bo im bardziej ma mama zapraszała ich, tym bardziej oni chcieli spotkać się na ich własnym gruncie. i jak tu nie uwielbiać swej rodzinki...

 

czas na jakieś ciacho teraz :D. choć waga mówi 'NIE', to jedna zacznę, jej słuchać od jutra.

[...]

piątek, 24 grudnia 2010

(223). czyli świątecznie.

wszystkim
Czytaczom i Podglądaczkom
oraz 
Czytaczkom i Podglądaczom 
życzę 
jak najwięcej świętego spokoju na nadchodzące święta; spędzajcie je tak, by być szczęśliwymi!


[...]

czwartek, 23 grudnia 2010

(222). czyli krew na rękach.

moich dłoniach pięknych.



czyli przygotowania do świąt pełną parą. winną pojawienia się krwi rzeczonej była choinka, która nie chciała się sama ubrać. na nic zdawały się zaklęcia tajemne ani śpiewanie piosenek 'o tannenbaum, o tannenbaum' (w sumie nie dziwota. choć ja słysząc swój śpiew prędzej bym się ubrał i wyszedł niż rozebrał, ale mniejsza o to). trzeba było zabrać się za zielonego kującego potwora gołymi rękoma. nakładać nań bombkę po bombce, jabłuszka, cukierki, lampki i inne cuda wianki. a ona żywa była. i swą żywotność pokazywała. igłami swymi.


teraz tylko sałatki, barszcze, kompoty, pierogi, kutie, ciasta. wrzucić do żołądka. a potem już można lecieć do toalety.
i dużo się uśmiechać.

[...]

środa, 22 grudnia 2010

(221). czyli podróże duże.

w piekarniku.



a okna otworzyć nie można, bo pani wieje. gotujmy się. marynarka out. wytapiamy się. koszula out. sos własny. zostaję w tiszercie. gorąco. wszystkim. ale kurwa drzwi to szczelnie zasuwają, by przypadkiem termoobiegu w interregio nie zaburzyć.
i kupują bilety na tlk a nie ir. i się z konduktorem kłócą, że to wina pani w kasie. a czy u licha ciężkiego jak kupią przeterminowany jogurt to też jest wina pani sklepikarki, czy ich niedopatrzenia? i czy też będą straszyć że w prasie opiszą, a dzieci z tego powodu płaczą, a dorośli krzyczą. no do jasnej anielki!
stacja wrocław-w-remocie-główny. czemu lud ciemny pcha się do wejścia do składu, zanim wszyscy chętni go opuszczą. czemu ja muszę na nich pokrzykiwać z oburzeniem w głosie z tego powodu? odpowiedź jest jedna - idą święta. mózgi ludziom skisły się niczym karpie biedne w  foliowych workach z marketu.


siedzę w domu. jedzenia widzę fury. mam nadzieję, że to fatamorgana. ale czy fatamorgany pachną? oby i cyferki, które na wadze wyskoczą okazały się zjawą mijającą wraz z przebudzeniem.

[...]

wtorek, 21 grudnia 2010

(220). czyli wigilijne spotkanie trzeciego stopnia.

spontanicznie ślicznie.


zestaw potraw też bardzo interesujący. być może jakby się wysilić, to do dwunastu by dobiło.
zaczęło się całkiem przypadkowo, choć po części w sposób zaplanowany. po zajęciach o 13 z jo. udaliśmy się do cupcake na małe rozkosze dla podniebienia. wchodząc dostrzegliśmy siedzącego tam Słoneczko, który już kończył spożywać swoją porcję, ale oczywiście nie omieszkał i nam towarzyszyć. muffiny i właśnie cupcake'i mają tam wprost przepyszne, w rodzajach wielu. (tak o to wieczerza tuż po południu się rozpoczęła).
nastał i czas obiadu. wyszło, że także wspólnego. bardzo tradycyjnego i swojskiego. kasza spod pierzyny, pulpeciki babcine w sosie grzybowym, ogórki kiszone. impreza z każdym łykiem piwa i wina rozkręcała się coraz bardziej i bardziej. wieczorową porą wjechała na stół pizza i kolejne wina. pożarty został czekoladowy mikołaj spoglądający na nas dotychczas z parapetu. a czas płynął, coraz leniwiej niby, ale nie przeszkodziło mi to napisać w międzyczasie planu pracy magisterskiej i wysłać go do promotora - tak między jedną lampką wina a głową mikołaja (albo inną częścią jego ciała).
napisałbym, ze kolędowaliśmy, ale to tylko częściowo prawda. odśpiewywane były tylko piosenki świąteczne typu 'last christmas' oraz hity minionego dzieciństwa - 'kolorowy wiatr' czy 'krąg życia', a także piosnki dawno przebrzmiałe violetty v., sandry lub innej sabriny. obejrzano najbardziej chwytające za serce sceny z 'nocy i dni' oraz 'trędowatej'; także mniej górnolotne teledyski artystów co najmniej szemranych.
jo. pokusiła się o tańce. zapoczątkowały one szereg słownych potyczek, gierek i innych giętkości. (które dzielnie na karteczce spisywałem).

***
(ja do tańczącej w rytm 'kolorowego wiatru' jo. udającej głupią dzikuskę vel pokahontas): jakie bagno, taka rusałka.
***
(konstatacja jo. porą późną) myślałam, że mikołaj do nas mówi, ale on już nie ma głowy.
***
max (głosem objedzonym): kto chce ostatni kawałek pizzy?
Słoneczko: ja już nie mogę, ale daj. bo lepiej zjeść i odchorować, niżby miało się zmarnować. (eh te wielkopolskie zasady).
***
jo. do mnie: daj to ci skończę, żebyś nie marudził. (to o keczupie oczywiście).
***
max: ja za godzinę będę spał już w rowku.
jo.: jakim rowku?
max.: jak to jakim?
jo.: no tym najgłębszym, mariańskim.
max (pełen oburzenia): czy ja mam w pokoju jakiegoś mariana?!
jo.: a cholera cie wie!
(na co Słoneczko parskając śmiechem, z ustami pełnymi herbaty, wszystkich nas nią poświęciło).
(rowek, czyli odcinek wersalki, między jej dwoma połówkami, gwoli jasności).

jeden wieczór starcza czasem by od świata się oderwać i w jakąś krainę abstrakcyjnej szczęśliwości udać. 

 

mając seminarium dziś na 8, zasnąłem po 2. zgadnijcie, jak pięknie dziś wyglądam i jak wspaniałym uśmiechem raczyłem o poranku ludzi na uczelni :D

[...]

niedziela, 19 grudnia 2010

(219). czyli tra-la-la.

la-la.



myślenie mi szkodzi. głębokie rozmyślania jeszcze bardziej. tworzenie scenariuszy alternatywnych i gdybanie bywa niewskazane, ale to nic i tak się tym zajmuję bez potrzeby zwykle. w zgodzie ze sobą, bo w poszukiwaniu szczęśliwych zakończeń historii z czasu przeszłego niedokonanego i wbrew sobie, bo przecież to tylko powoduje i pogłębia dziwne nastroje.
może lepiej wrócę do płodzenia literek w edytorze tekstu. to przynajmniej można czynić bezmyślnie i beznamiętnie. zero emocji. przeczytaj-zmiksuj w głowie-wklej. i tak kolejna i kolejna strona. byle tylko nie o sobie i swoim życiu.


jak się zdjęcie nie podoba - tym razem reklamacje przyjmuje Brylantyna, to jego sprawka. jak się podoba jednak - pochwały do mnie, wszak to ja je tu wrzuciłem ;]
i byle do środy!

[...]

piątek, 17 grudnia 2010

(218). czyli pani brodka / hilfe! hilfe! chłopcy do piór!

momentami niczym 'uduszona latająca ryba'.



160 cm wielkiej gwiazdy, które się spóźniło ponad pół godziny. podpadła mi już na początku. rozkręciła się jednak dość szybko. intensywnie i energetycznie. przeleciała ekspresem przez swoją dłuuugą 34minutową płytę, kilka coverów. i półtorej godziny minęło dość szybko. gwiazda na ręki wyciągnięcie była, między lud weszła ze sceny schodząc (tuż za nią podążał ochroniarz oczywiście). podłoga klubu uginała się rytmicznie wraz z podskokami licznie zgromadzonej gawiedzi. ona stężenia pedalstwa na metr kwadratowy momentami chciało się rzygać trochę. i od razu widać było, któż do kitschu vel kiczu chadza na imprezy. gwiazdki, gwiazdeczki przed oczami się przewijały. by atmosferę schłodzić, a może podgrzać - licho wie - brodka polewała nas obwicie kroplą beskidu popijaną łykami wielkimi po każdej piosence, która kończyła się dla niej drobną zadyszką.
jednozdaniowo: podobało mi się bardzo, ale małe ale mam jak zawsze ;).


i część druga. do piór chłopcy. biedny ja muszę spłodzić esej o gejowskich filmach amerykańskich. jak macie chwilę wolnego piszcie w komentarzach (chyba że macie wenę to elaboraty mejlowo przyjmuję. Brylantynie już za takowy dzięki składam oraz wyrazy chwały i uwielbienia  łączę, których cofnąć nie omieszkam, jeśli nie wywiąże się z tego co mi obiecał :P). o Waszych ulubionych filmach albo tych znienawidzonych, o tym jakie wątki poruszają i jak są w nich przedstawione postaci gejów. za pomoce wszelkie będę dozgonnie wdzięczny. i możecie pisać od myślników. nie musi być w formie zdań pięknych i kwiecistych. stawiam jak zawsze na treść a nie formę :).

edit 19.10.: Brylantyna już mi przysłał co miał. kłaniam się odpowiednio nisko! (póki mnie w krzyżu nie strzeli).

[...]

czwartek, 16 grudnia 2010

(217). czyli granda!

po kilkakroć.


po pierwsze. chwalmy bakterie, które zaatakowały brodki gardło, dzięki czemu nie mogła wystąpić w niedzielę, a wystąpi dzisiaj, czego okazję posłuchać będę miał. co prawda, jak donosi Brylantyna, koncert długi wcale nie jest, ale i tak bardzo warto. mam nadzieję, że słowa jego znajdą potwierdzenie i w moich ustach, czy też raczej dłoniach lub palcach.
po drugie. jak donoszą portale co ładniejsi panowie są znowu wolni. co prawda są hetero, ale to drobny szczegół. mowa o zakusiu (szkoda tylko, że tak mało apetyczne foto umieścili) i ryan reynolds (też foto nieładne, ale TU już wygląda oh i ah).
po trzecie. zimno jest. babcia zaleca mi kalesony. ale może bez szaleństw ;].
po czwarte. znowu chciałbym ukręcić głowę kilku osobom. osobom, które nie mają za grosz taktu ani wyczucia formy i treści. w pierwszej kolejności koleżankę z gimnazjum za jej mejla po 6 latach z debilnymi pytaniami, w drugiej koleżankę z krk za zaproszenie na jej urodziny zaczynające się od 'może byś wpadł (...)' impreza niby w sobotę, ale nadal nie wiadomo gdzie i o której. o kant dupy organizacje rozbić. jestem zniesmaczony, zażenowany. i w ogóle.
po czwarte. upasłem się jak świnka mała. jest mi z tym źle. a święta idą czas radosnego i beztroskiego obżarstwa. będę radośnie chrumkał.


pan z obrazka pozdrawia gorąco niczym ja, łącząc promyki słońca na te zimowe, białe, zimne, mroźne dni! br!

[...]

wtorek, 14 grudnia 2010

(216). czyli last.fm

jest jak penis.



to była moja pierwsza myśl przewodnia tego posta. powstała w poniedziałek. i zaraz ją rozwinę. ale w międzyczasie, tj. dziś wieczorem post siłą rzeczy zmienić swój wydźwięk musi, o nowe fakty i akty się wzbogaci. ale po kolei.
kto używa ten wie. (lasta, nie penisa). słuchamy by nabijać sobie statystyki odtworzeń, by potem patrzeć co najbardziej lubimy, albo by obserwować nasze muzyczne nastroje i opętania. i się czasem słucha nieświadomie. 
każda piosenka, by się zapisała w systemie poprawnie musi mieć otagowanego wykonawcę, tytuł, album etc. i tu się problemy rodzą. system w różny sposób odczytuje małe i wielkie litery naszych polskich znaków. zatem 'łódź' nie znaczy to samo dla maszyny co 'ŁÓdź' ani 'łÓdŹ'. kiedyś nie zwracałem na to uwagi, teraz się nawróciłem. wraz z tym przyszedł czas na pokutę i porządki. wszystkie złe i niepoprawne rzeczy zostały pousuwane. w ten sposób utraciłem połowę ze 150 000 dzielnie odsłuchiwanych utworów. smutno mi jest. czuję się pozbawiony części swej duszy, może tej nie do końca czystej, ale mojej. teraz już będzie wzorcowo. (mnie można podglądnąć TU)
zatem nie liczy się rozmiar (odsłuchań), a jakość (czyli tagi poprawne). 


na last.fm można także dodawać się do wydarzeń muzycznych, w których się uczestniczy. tak oto i ja po wielu perypetiach jednak wybieram się na brodkę (która na szczęście przesunęła koncert w termin dla mnie dogodny). zaznaczyłem ów fakt na profilu swym dwa dni temu. dziś mój szpieg doniósł, iż w nocy mój profil został nawiedzony przez obecnego mego Ex, a dziś przez samego Ex'a. ale to jeszcze nic. mój Ex dał ogłoszenie o sprzedaży biletów na rzeczony koncert. czyżby nie chciał iść na 'coś', gdzie pojawię się ja? czy to może tylko zbieg okoliczności. whatever. ale interesujące nie mniej jednak.
a z McQueenem postanowiliśmy przejść na stopę czystej przyjaźni, zamiast tej okraszanej wątkami romansowymi. więcej szczegółów u Niego.

[...]

niedziela, 12 grudnia 2010

(215). czyli ręce przemykające.

machające i wkraczające. wszędobylskie. najlepiej miękkie w dotyku dłonie. wcale złe nie są. cudze.

 

i to one robią na mnie największe wrażenie. choć i sama pani, mimo że pani, jakaś odrażająca nie jest. teledysk jest smaczny, kolorowy i dość energetyczny. jak dla mnie przynajmniej. a żem człowiek ospały ciut to zawartą dawkę energii uznaję za wystarczającą.
aa. i kto wymyślił pestki w niektórych mandarynkach?!

[...]

sobota, 11 grudnia 2010

(214). czyli grin-piss.

i złoty deszcz.



na krakowskim rynku znowu atakują w zielone kubraczki przywdziane oddziały. raz zdarzyło mi się zapomnieć złej miny przywdziać i szturm na mnie przypuszczono. a że humorek miałem jaki miałem, czyli lekko bojowy, bo padał śnieg a ja zapomniałem parasola, postanowiłem się brzydko zabawić. pewnie spłonę w wiaderku smoły polewany przez jakiegoś mefisto, ale co tam :D.

grinpiss: czy podpiszesz może... [i tu wyłuszcza sprawę, a ja wciąż jestem w szoku, że ledwo mnie dojrzał, a już jesteśmy na 'ty'].
max: no nie wiem... [i maszeruję dalej przez rynek, a koleś do mnie mówi].
grinpiss: to jak? mogę liczyć na podpis?
max: eee. a mógłbyś powtórzyć na co one, bo się jakoś wyłączyłem zaraz po tym jak zacząłeś mi o tym opowiadać?
[grinpiss niezrażony zaczyna znowu dziamgać, a ja przewracam oczyma. on wyciąga listę].
grinpiss: podpiszesz?
max: nie.
grinpiss [tym razem lekko zawiedziony]: dlaczego?
max: bo mi się nie podobasz.
[mina grinpissa bezcenna, a ja, olawszy sikiem prostym ważną sprawę, zdążam dalej za swymi sprawunkami do rossmana].
może wreszcie przestaną mnie zaczepiać.


poza tym naprawdę pada śnieg, ale to już chyba mówiłem. udało mi się posprzątać też wreszcie; teraz czas na obiad. czy jest na sali jakiś kucharz?
i parę innych rzeczy; o tym potem.

[...]

czwartek, 9 grudnia 2010

(213). czyli sztajmesi i okolice.

oh. oh. oh. OH! to boli. 




szczególnie w nos. wsiada sobie człowiek do tramwaju kulturalnie. usadawia się w miejscu strategicznym (tak by do celu spokojnie dojechać, patrząc jak to inni ustępuję, bo siedząc przy oknie to tak trochę zbyt się nie da) i udać się w podróż jak co dzień nijaką udać. jeden przystanek, drugi, trzeci. chwila nieuwagi i od tyłu zasiąść człowieka takie potrafią. siądą cichaczem. po 15 sekundach poczujesz. denaturat, spirytus, nalewkę z ich ust w formie oparów się wydzielającą (dobrze w sumie, że nie rzygowiny...), usłyszy człowiek pociąganie nosem, permanentne odcharkiwanie i połykanie tegoż (na zdrowie. choć magda gessler by się zbulwersowała tym pewnie bardziej niż ja), oraz pomrukiwanie na zły świat. i jedź tu przed takimi siedząc. i jak na złość nawet kataru nie miałem :(.
dotrzeć do galerii jednak mi się udało. i po przekroczeniu jej progów całej świątecznej atmosfery miałem serdecznie dosyć. mikołaje, piosenki, DZIECI, tłumy ludzi, kolejki. odechciewa się świąt na ten widok. spędziłem w tym przybytku całe 30 minut, a wyszedłem wy***ny jak po spotkaniu z autobusem arabów (jolka, jolka, pamiętasz...).


a porządki nadal czekają na to aż się zrobią.

[...]

środa, 8 grudnia 2010

(212). czyli sklepowa nicość.

zima a zamrażarki pustkami świecą.



szpinaku mi się zachciało. mrożonego w liściach, czyli w formie brykietowych kosteczek. ubrałem buty, kurtkę, oczapkowałem głowę, szalem owinąłem co trzeba, rękawiczki na dłoń i torebusia płócienna w. i w drogę. market tuż niedaleko, ale to całe 5 minut drogi. przez osiedle mgłą zasnute. wilgotne i chłodne zatem.
market jak z lat dawnych - koszyki metalowe, panie w uroczych fartuszkach, ale o dziwo bez ortopedycznych butów. jedyny duży w pobliżu, bo supermarketu w krk nie uświadczysz nigdzie. nigdzie, czyli w promieniu 10 minut drogi ode mnie (tj. 12 tramwajominut od centrum).
wchodzę, lecę do zamrażary wielkiej, a tam więcej pustki niż towaru. szukam, patrzę, rozglądam się. szpinak, szpinak. cip-cip. owszem był. ale albo rozdrabniany (czyli w formie zielonego zamrożonego pyłu) albo w chemicznym sosie śmietanowym. niepocieszony udałem się do lady z serkami. bo skoro nie zrobię szpinaku sobie, to choć może trójserowe grzanki. ser-ser znalazłem. ser lazur pięknie niebieskolazurowo zapleśniały - niet; o mozarelli nie wspominając. szit! ostatnią deską ratunku okazać się miały pierogi. wracam zatem do zamrażarek. szukam. nie ma żadnych jadalnych. wracam do lodówek serkowych - nie ma nawet serków homo waniliowych, coby dziecięce wspomnienia przywołać.
tradżedi!
kupiłem tylko mleko.
i mniejsza o to co zjadłem. Słoneczko awykwintnością potrawy by się zbulwersowało.


a może tak czas zabrać się za jakieś porządki... a może za leniwym ;)

[...]

wtorek, 7 grudnia 2010

(211). czyli wracam.

wracam, bo nie chcę, by Brooke, z nadmiaru popcornu nam się rozpękła. wracam, bo nawet Sansenoi porzucił obżeranie się czekoladkami i zaczął na nowo pisać bloga swego odblokowując dni kilka temu. wracam, bo Tahoe obiecał mi jakieś cuksy lub pierniki. wracam, bo Yomosa każe mi się łejk-ap'ać. nie mam wyjścia zatem.  marudzą wszyscy, dziury w brzuchu wiercą. wracam. wracam, bo w sumie odpoczywanie mnie zmęczyło już i pisać mi się coś zachciewa. no.


sen zimowy swój streścić miałem. w punktach chyba będzie najsensowniej, gdyż cośtam się jednak działo, a nie chce by ktokolwiek wątek po drodze gdzieś stracił i zgubił się w treści mych wywodów pokrętnych. a chronologicznie to raczej nie będzie.

a) uwielbiam podsłuchiwać rozmowy przypadkowe. czasem też zaglądam w tramwajach ludziom piszącym smsy w ich komórki, choć tam zwykle nic nie wyczytuję, to jednak coś mnie zawsze kusi. podsłuchiwanie jednak nie łączy się z wytężaniem słuchu. to raczej wina, tych co się za głośno produkują. wychodzi im to czasem dość zabawnie, choć bezwiednie. dwa minione dni, dwa dialogi - czy raczej tylko wymiana zdanie za zdanie - osoby te same co do zasady; Chłopiec, Z Którym Mogło Wydarzyć Się Więcej (CHZKMWSW) i jego koleżanka, czyli jakieś mniej ogarnięte dziewczę (DZ) z mych studiów, lat około 20.
(wczoraj)
DZ: cześć, co tam?
CHZKMWSW: nic, katar mam.
(dziś)
DZ: co tam?
CHZKMWSW: nic, miałem wczoraj nudności.
przy czym sam Chłopiec jest dość neurotycznym i lekko bardzo przegiętym stworzeniem, głos odpowiednio modulującym i ilekroć go słyszę, szczególnie przy okazji dialogów spontanicznych, uśmiechu serdecznego opanować nie mogę.

b) zima zawitała do krk. tzn. powoli już znika z powodu ciapiącego z nieba deszczu, ale uwierzcie - było biało. latałem z parasolem po śniegu w trampkach. znaleźć buty zimowe graniczy z cudem. szczególnie w grudniu. (tak wiem, powinienem mieć je zakupione już w październiku przezornie). zasypało było wszystko doszczętnie. a ja chodzę i szukam. i szukam. jednak galeria, druga, trzecia. sklep za sklepem. te zbyt trampkowate, te mają za cienką podeszwę, te nie są ocieplane, a przede wszystkim żadne mi się nie podobały. 
i kupiłem pewną parę. po 3 dniach oddałem, bo były zbyt mało zimowe. zamówiłem kolejną parę w innym sklepie - ale rozmiar był nie taki jak powinien - zrezygnować musiałem. i całe szczęście, bo od chwili zamówienia do ich obejrzenia po raz drugi zdążyły mi się odpodobać. aż wreszcie wczoraj spontanicznie całkiem udało mi się upragnione nabyć. chadzam w nich po mieście już. zatem oddawać tym razem nie zamierzam. i tak już w połowie krakowskich sklepów pewnie funkcjonuję na liście 'tych klientów nie obsługujemy', bo tylko kupuję i zwracam i kupuję by zwrócić i tak w kółko. dobrze, że mam na to zawsze owe 28 czy 30 dni. źle, że trzeba to za każdym razem do sklepu samemu odnosić ;)

c) odchamiłem się troszeczkę. jeśli to w ogóle w moim przypadku było możliwe. w niedzielę z jo. oraz jej rodzicielami udałem się na koncert turnaua. nie licząc mrozu przed wpuszczeniem do klubu - in plus. wczoraj z kolei z McQueenem zaliczyłem anię de. wszystko fajnie, wszystko cacy, jak tylko można zrobić jej koncert siedzącym oraz jak można tak masakrycznie spierdolić aranżację 'nigdy nie mów nigdy' wie chyba sama artystka. z lekka jestem zbulwersowany, ale po wylaniu złych emocji tu nawet mi ulżyło. i pan co na trąbce sobie grał, był całkiem ładnym panem.

d) owszem przez minione dni miewałem zły humor i nie wahałem się go używać. dla higieny czyniłem to poza wirtualną rzeczywistością. dziś mam zadziwiająco dobry. dziwnie mi z tym. ale chyba nawet przyjemnie.

e) wbrew zapowiedziom i przewidywaniom odwiedził mnie jednak czerwony i brodaty. albo jakaś piąta kolumna, gdyż same słodkości znalazłem w paczuszce okolicznościowej. tymczasem bardziej niż uczta dla ciała (gdyż dieta, ah dieta. koniec z hurtem czas na detal. byle tylko nie słodki), złaknionym uczty dla ducha, a tymczasem książki mam otrzymać dopiero pod choinkę. a książki oczywiście o gotowaniu, by choć oczyma się na jeść, ręką za brzuch bolący z obżarstwa świątecznego się trzymając. ale to dopiero przede mną za tygodnie dwa albo coś w okolicach.





f) zmierzch też widziałem.


i zaraz się biorę do nawiedzania Was :D

[...]

poniedziałek, 6 grudnia 2010

(210). czyli sen zimowy.

a wstanę już niedługo. wstanę na dobre. chciałem wstać dzisiaj, ale oczywiście się nie udało to do końca. wciąż gdzieś tam w głębi śpię. 
gdy już wstanę, opowiem co mi się śniło. połowa zimowego snu już na pewno za mną.


tymczasem - mając nadzieję, że dostaliście coś więcej niż rózgę - przewrócę się na drugi boczek.



i nie mordujcie mnie, Wy niecierpliwi, za to.

[...]