sobota, 29 sierpnia 2009

4. czyli rzecz o lodach i zacu e.

jak sam tytuł wskazuje dziś będzie prywatnie. bardzo prywatnie nawet i kto wie, może nawet głęboko. (ale tego ostatniego zagwarantować niestety nie potrafię).

lody były czekoladowe z kawałkami czekolady, zac definitywnie czekoladowy nie jest, kawałków czekolady też w sobie chyba nie zawiera.



[andrzej piaseczny: więcej chcę!]

co ma wspólnego jedno z drugim? czyli pan z obrazka obok oraz wspomniane lody (tych akurat na obrazku nie ma i raczej nie będzie, gdyż chwilowo kulinarnym atrakcjom mówimy stanowczo 'nie!'). otóż oba elementy, wydawałoby się niepołączalne (nie licząc oczywiście słodko-umazanego tymi drugimi pysiaczka tego pierwszego), spaja ze sobą osoba jo.
jo. jest kobietą. jedną z niewielu, które potrafią mnie zadowolić. po pierwsze językowo (bo przecież wredotowatość i złośliwość z ust wyciekająca jest bezcenna!), (...). i wreszcie za pomocą zaka. albowiem w ramach nadchodzącego roku szkolnego (i zapewne dnia dobroci dla ułomnych studentów mających poprawki, o czym już nie wspomniała) podarowana została mi przez Nią... (tu zbliżamy się do clue notki i rozwiązania zagadki połączenia zaka z lodami) cudowna podkładka na biurko zawierająca w treści obrazka wspomnianego zakusia (pominąć należy fakt, iż oprócz niego znajduje się na niej też vanessa h. i inni bohaterowie najpocieszniejszej disney'owskiej produkcji, ha-es-em'em zwanej). z wielkiej radości malującej się na mej twarzy na widok otrzymanego przedmiotu, postanowiliśmy - nie pierwszy i nie ostatni raz tego dnia - zapomnieć o tak zwanych kaloriach kryjących się w różnych - pech chce, tych najsmaczniejszych - produktach i pochłoniętym stało się i w niebyt odeszło litrowe opakowanie właśnie lodów czekoladowych z kawałkami czekolady. (3miliony razy lepsze od czekobudyniu!).

nie obyło się bez kuchennych eksperymentów. a takie zjawiska mogą zajść tylko, gdy w jednej kuchni znajdą się gryząco-ucztująca nigella lawson (jo.) i piekielny gordon ramsay (ja). tym razem w wyniku zetknięcia się naszego powstało coś z dzikiego ryżu, kuszonego w czerwonym winie kurczaka na ostro doprawionego i sosu słodko-kwaśnego. nikt w sumie nie narzekał potem, wszyscy konsumenci jeszcze żyją. za parę godzin - jeśli ten stan się nie zmieni - będę mógł odtrąbić kolejny sukces. (ah, nie ma jak to wspaniała propaganda! konia z rzędem, rękę królewny i pół królestwa temu, kto ją wymyślił.)

na sam koniec - już nic o zaku! - scenka z empiku w pewnym 100tysięczym mieście. występują: pjotruś pan - czyli ja (pp) i pani z empiku - czyli emPiczka (pze).
pp: dzień dobry, czy jest nowy witkowski?
pze: a co to jest?
pp: książka.
pze: aha, o matko nie wiem, nie wiem, chyba nie mamy tego. (pze grzebie w komputerze). a kiedy to miało premierę?
pp: dwudziestegoszóstegosierpnia.
pze: (znad komputera) aaaa to jeszcze w żadnym empiku nie ma, ale mogę kolegi zapytać..
pp: to ja dziękuję..

i kup tu książkę. w prowincjonalnym małym mieście liczącym dwa prowincjonalne empiki.

ale za to..



(wybaczcie nie mogłem się powstrzymać, na przyszłość obiecuję bardziej na wodzy swe obsesje i - niewinne przecież - zakowe zboczenia trzymać)



[hsm cast: we're all in this together (graduation mix)]

(...)

środa, 26 sierpnia 2009

3. czyli rzecz o budyniu.


w czasie deszczu chłopcy się nudzą. a kiedy się nudzą, to dla zabicia czasu i realizacji kuchennych fantazji, lubią robić budyń. oj lubią. bo gdy szaro i mokro (a akurat tak jest) każdy chłopiec szuka czegoś słodkiego i ciepłego, co chociaż trochę będzie mogło rozwiać chmury, by zza nich ukazał się choć maleńki promyk słońca ;)
tego ostatniego co prawda mi się dokonać nie udało - widać mój budyń był zbyt mało magiczny - ale dokonałem paru innych ważkich wyczynów. po pierwsze nie wykipiało mi mleko (a przecież, by to się stało wystarczy chwila nie uwagi, a o taką nietrudno skoro w międzyczasie szuka się jakiś superokazji na allegro), nie nasypałem też zbyt wiele cukru (dość, że ja jestem słodki, a konkurencji przecież nikt nie lubi, a szczególnie konkurencji na własnym podwórku), co ciekawe nie przypaliłem garnka (jednak naprawdę trzeba mieszać jeżdżąc łyżką po jego dnie), a co najważniejsze w budyniu - jak się okazało podczas konsumpcji - nie było grudek (to akurat chyba dzieło przypadku).
sporządzone czekoladowe rozchmurzanie w proszku nie zdążyło nawet wystygnąć dobrze, nawet się pyszny kożuszek zrobić nie zdążył, a już nie było po nim śladu. oprócz brudnych salaterek, łyżeczek, no i garnka...



[sophie ellis-bextor: me and my imagination]

tylko kto to teraz posprząta?

(...)

wtorek, 25 sierpnia 2009

2. czyli dlaczego wciąż nie ma wakacji?

bo jak dla mnie to wciąż ich nie ma. bo przecież nie można uznać za okres przepełniony wakacyjną błogą beztroską i wylegiwaniem się w kolorowej swej pościeli w łóżku, aż do obiadu spożywanego na śniadanie (to ewentualnie poza łóżkiem), kiedy co rano trzeba zwlekać swoje zwłoki z tej kolorowej pościeli i zabierać się za zgłębianie arkanów wiedzy tajemnej. nawet bardzo tajemnej, gdyż kto przy zdrowych zmysłach domyśli się, że pod sformułowaniem 'w braku małżonka spadkodawcy (...) spadek przypada tym dzieciom małżonka spadkodawcy, których żadne z rodziców nie dożyło chwili otwarcia spadku', kryją się po prostu pasierbowie i pasierbice?! nikt, tylko nasz racjonalny ustawodawca. (mi, z racji niezdrowyc dość zmysłów zajęło to ładnych kilka chwil).



[will young: simple philosophy]

otóż przyszło mi się ponownie mierzyć ze stosem podręczników, kodeksów, kserówek, notatek i innych o arcyinteresującej treści papierów. bo świat jest zły, bo sprawdzającym egzamin nie spodobał się mój charakter pisma, albo kolor długopisu, bo mieli gorszy dzień albo za słodką kawę z za małą ilością mleka. cokolwiek i jakkolwiek, w każdym razie postanowili popsuć mi tak zwane wakacje. więc brawa dla tych państwa. brawa także należą się Panu z Zoologicznego, który jest głównym sprawcą czerwcowego rozproszenia mojej uwagi, huśtawek nastojów (raczej huśtaweczek, bo nie jest rzeczą dziecinnie prostą i banalnie łatwą posiąście na to wpływu, ale jemu się udało. czy też udawało), wielkiej straty czasu (tego, który powinien być przeznaczony na wiadomo jaki cel) i summa summarum wydarzeń skutkujących tym, że postawić mogłem pytanie jak w tytule posta.

(pan ten zapewne doczeka się w swoim czasie dość obszernego studium przypadku, ale jednak nie tym razem. jak nie będę miał totalnie o czym pisać, może popełnię kilka akapitów na temat jacy to chłopcy są wstrętni, podpierając się chociażby przykładem jego - jakże niecnego - postępowania).

jednakże brak wakacji sensu stricto (czyli tych kręcących się wokół nic-nie-robienia) w żadnym wypadku nie przeszkodził mi w spoglądaniu - oczywiście tylko jednym okiem - na sopot festival. kto śpiewał, co śpiewał ani też kto i jakiego słowika otrzymał nie mam najbledszego pojęcia, bardziej skupiałem się na patrzeniu wygląd postaci na ekranie się pojawiających. co przykuło moją uwagę dnia pierwszego to:
czyli magda em. jedna z najładniejszych, najbardziej profesjonalnych i najlepiej ubranych polskich prezenterek. (tak, wiem jak wyglądała dnia drugiego, ale już o tym zapomniałem).

ale żeby tchnąć choć odrobinę optymizmu w bezwakcyjny mój świat; dzięki temu wszystkiemu (może nie wliczając w to jednak magdy mołek) będę mógł się się pojawić w krk o miesiąc wcześniej niż jakbym zaczynał rok jako grzeczny i ułożony student zdający w wszystko w terminie. zakładając więc, że tym razem noga mi się nie podwinie, można zaryzykować tezę iż nie ma tego złego... ;)

(...)

niedziela, 23 sierpnia 2009

1. czyli 'jak i dlaczego ?'

blog ' [...] się stworzył
sam ze siebie
ogromnym skupieniem woli
stworzył się szybko
w sobotę wieczór,
a wypoczywał powoli'.

tytułem uwag wstępnych: jest jeszcze sobota wieczór, mimo że data powyżej wskazuje na fakt, iż nastała już niedziela, w tym wypadku sformułowanie 'sobota wieczór' należy rozumieć funkcjonalnie jako czas zanim nastała noc, po przespaniu której budzimy się wszyscy w niedzielę. skupienie woli było ogromne, naprawdę, i wbrew temu co napisano, akt twórczy wcale nie przebiegał szybko, co tym bardziej usprawiedliwia nadchodzący wypoczynek.

wszelkie notki będą oczywiście o niczym, bo przecież w rozmawianiu i pisaniu o życiu specjalizuje się każda szanujący się jednostka, która sprawia nieustannie wrażenie wiecznie zajętej i czasu nie mającej, bo tyle jest kaw do wypicia, tyle nowych piosenek do przesłuchania, tyle nowych książek do kupienia i chociaż przejrzenia, tyle nowych...


[sam sparro: black & gold]

jest jeszcze ten pan ze zdjęcia. znalazłem go wczoraj. w sieci. pan ma na imię sam. pochodzi z australii. pan jest ładny. pan śpiewa. też w sumie nawet ładnie mu to wychodzi. a jak nie to proszę mnie o tym nie uświadamiać, albowiem mi się podoba i w przekonaniu, że jest to piosenka absolutnie ładna, chciałbym pozostać jak najdłużej. (z góry dziękuję)

'nieprzysiadalność', bo jest rzeczą arcytrudną skupienie się na czymkolwiek przez dłuższy okres czasu. a przecież blog
'sam się wymyślił,
sam zaplanował
i sam się zlikwiduje
'
mam jednak nadzieję, że nie za prędko, i że znajdzie się jakiś uziemiacz i motywator powodujący wzrost chęci do wklepywania literek.

z internetowych mądrości na deser: liczba 96 jest gorsza niż 69. w sumie polemizowałbym, bo przecież to zależy i nie zawsze tak jest, ale to może innym razem.

(...)