piątek, 25 września 2009

14. czyli głupi ma zawsze szczęście

i więcej szczęścia niż rozumu. tak, to o mnie mowa.



[łukasz zagrobleny: kilka chwil]

czego się pjotruś nie nauczy, to mu za ładne oczęta dadzą. punkta mi dali mianowicie. tego jednego. tego co mi brakowało do pełni szczęścia. co prawda kosztowało mnie to 3h stania i siedzenia w towarzystwie szanownych pracowników szanownej katedry (i kilkunastu innych, mi podobnych straceńców), ale warto było. mam cały tydzień wakacji, podczas którgo muszę zebrać kilka wpisów i załatwić z panem sekretarkiem w dziekanacie, by mnie 'zaliczył ręcznie' bez oddawania mu indeksu w terminie. to akurat nie problem ;)
(szkoda, że na te ładne oczęta nikogo jeszcze nie upolowałem. tak, to jest mała desperacja wczesnojesienną porą).

a wczesnojesienna pora zaiste nastała. zrobiły się wieczory bardzo zimne. tak bardzo bardzo... byłem popołudniem późnym w cieple słonecznych promieni na spacerze na kopcu w poszukiwaniu kasztanów (a zbieram tylko takie z płaskim bokiem i kanciastą krawędzią jedną gdyż są idealnie gładkie wtedy. przyjrzyjcie się im sami :D. a takie znaleźć nie łatwo, ale sukces tym większy z tego powodu, kiedy jednak się uda.), których napchawszy kieszeń marynarki całą udałem się na błonia, by szukać i wdychać jesień. a widać ją i czuć już naprawdę.


niestety wracając jesień dała się odczuć na całym ciele. czas chyba zacząć zamiast okularów przeciwsłonecznych przywdziewać jakiś sweterek.

nie wiem czemu dreptając przez te coraz bardziej zajesienione okolice pojawił się w mojej głowie - po kilku latach nieobecności - wiersz k.k. baczyńskiego, którego jakoś dziwnie z niej pozbyć się wciąż nie potrafię.

Unieś głowę jak źródło,
z niej powstanie kolor
i nazwanie wszechrzeczy,
i płynienie porom.

Widzisz, wszystko spełnione,
czas po brzeg nalany
i niebo syte żaru
jak złote fontanny.

A wszystko możesz spełnić
od nowa i począć
widowiska w obłokach
tryskające oczom.

I wszystko co przypomnisz,
będzie jak czas głuchy,
nad którym jak nad ciałem
zawirujesz duchem.

Bo kochać znaczy tworzyć,
poczynać w barwie burzy
rzeźbę gwiazdy i ptaka
w łun czerwonych marmurze.

powiedzmy, że ciut powiało romantyzmem. i to ciut niech będzie dość.

(...)

poniedziałek, 21 września 2009

13. czyli nie dzieje się nic

naprawdę.



[mika: we are golden (calvin harris rmx)]

po ostatnim nalocie wszystkiego co złe, po zawaleniu się wszystkiego, co zawalić się mogło, po wszystkich burzach, wichurach, trzęsieniach ziemi i innych takich, które się przetoczyły w minionych dniach, nastała dziwna cisza, spokój i takie nic.
jedyne co mi zostaje to spoglądanie przez okno albo wyjście na spacer do ogrodu w poszukiwaniu oznak jesieni, której panoszy się już coraz bardziej i bardziej. i liście kolorów nabierają innych niż zielone, i lecą i leżą na trawniku spokojnie, w coraz mniej ciepłych słońca promieniach dojrzewają ostatnie owoce, a nawet gdzieniegdzie wyrastają zbłąkane jakieś grzyby. chociaż takie spacerki bywają ciut niebezpieczne, gdyż zaplątać się w babim lecie można, ale chyba jednak unoszący się wokoło zapach gnijących owoców i dymu palonych chabazi wszelakich, jest na tyle niepojęty i ulotny, że zapewne niedługo na taką wędrówkę się skuszę...


(tak, tak. jakbym był w krk zapewne narzekałbym, iż nie mam z kim na spacer przez jesienny park iść.)

udało mi się przebrnąć przez 'margot'. nie wiem w sumie na co liczyłem kupując tą książkę i zabierając się do jej lektury. może słowo masakra, to nawet za dużo powiedziane, bo nowy witkowski po spędzeniu nad sobą iluśtam minut, nie zostawia po sobie NIC. przeczytaj i zapomnij, że czytałeś, bo czytałeś o niczym. (chyba, że jest to pozycja przerastająca mnie o kilka poziomów i do niej po prostu nie dorosłem i nie znalazłem, a tym samym nie zrozumiałem ukrytej w niej głębi. niewykluczone). jedynym jej plusem jest oczojebna różowa okładka, książki w takim kolorze jeszcze na mej gay-themed półeczce nie miałem. będzie się choć w oczy rzucała i kusiła niespodziewających się literackiej porażki, kryjącej się w jej wnętrzu, potencjalnych ynteligentów spragnionych lektury.

udało mi się też (to już drugi sukces :D) wyszperać, iż jednak w krk także odbędzie się jeden z koncertów krajewskiego&piasecznego. dzięki temu zakończyły się moje dylematy, czy udawać się na występ tych panów do kielc, katowic, czy może innego rzeszowa. jednak jak nie miałem z kim iść, tak nie mam nadal, albowiem o ile na nazwisko krajewskiego wszyscy kiwają głowami, tak na piasecznego, a nie daj bosh 'piaska' kiwają głowami co prawda nadal, ale już z politowaniem.
gdybym był mężaty szczęśliwie, mąż taki chcą-niechcąc, pójść by ze mną musiał. a skoro jesień pomarańczowa nadchodzi, to może i czas poszukać szczęścia na pomarańczowego portalu łonie.
a tak mi się nie chce...

(...)

sobota, 19 września 2009

12. czyli czasem zmienia się wszystko

ale chyba nie u mnie.



[brodka: za mało wiem]

bo dzisiaj miało już być dobrze, miało być spokojnie, notka miała - jeśli nie zionąć optymizmem - to chociaż traktować o jakichś pozytywnych wydarzeniach albo chociaż o tych nie-negatywnych.
i wszystko do tej pory wskazywało, że tak będzie. o poranku wyszperałem wyniki z drugiego mego egzaminy, w którym obawiałem się, że podobanie jak w czerwcu zabraknie mi pół punkcika (a jest to egzamin - w moim wypadku - typu albo 2 albo 5), tym razem niczego nie zabrakło, było tyle ile trzeba, a nawet więcej, czyli owe bdb wpadło.
i na tej dobrej informacji planowałem oprzeć cały dzień. potem były kolejne radosne momenty, np 5 odcinków 'brzyduli' czy świeżo miniony joś. (nie ma jak to rozrywka na poziomie). miałem naprawdę radosny nastrój.

ALE

oczywiście niedokończone sprawy z przeszłości dają zwykle o sobie znać w najmniej oczekiwanych momentach. a ostatnio wszystkie one na raz się ujawniają i wypływają na wierzch, niczym wypadający z szafy trup, czy ten zamieciony jakiś czas temu pod dywan.
i takie cudo w postaci Pana Bezpłciowego dziś się pojawiło było. to już jego drugie objawienie w przeciągu minionego tygodnia. jeszcze jedna jego aktywność i kto wie, może za czas pewien zostanie to nazwane 3 objawieniami i 3 tajemnicami bezpłciowymi.

bezsęsu!

(...)

piątek, 18 września 2009

11. czyli ciągu dalszego ciąg dalszy

lawina ruszyła, lawina się nie zatrzyma.



[maryla rodowicz: skandal]

zainspirowany pewną notką liczyłem dziś podczas swej podróży do domu zakonnice. było ich 7. dwie w niebieskich ciuszkach, jedna z jakimś dziwnym czymś na głowie, trzy były stare, i też trzy miały okulary, niektóre z nich przemieszczały się dwójkami. skutki tego mogły być tylko jedne: pech.
i gdy tylko mój pospieszny wjechał na peron we wrocławiu, osobowy, którym miałem się udać w dalszą podróż odjechał. na kolejny musiałem czekać całą godzinę pośród ludzi (niektórzy z nich wydawali z siebie zapachy) i przelatujących nad głową i srających gdzie popadnie (tym razem o dziwo nie na mnie) gołębi.


dokonałem też chwil kilka temu na pewnym pomarańczowym portalu zatrważających mnie wprost odkryć, choć z drugiej strony wyjaśniają one i rozwiązują kilka kwestii, które mnie trapiło. a mianowicie, czemu co poniektóre osoby z nagła przestały do mnie pisać.
miłość zbiera śmiertelne żniwo wśród mych kontaktów.

cóż, nie pozostaje nic innego jak zabrać się za poszukiwania jakiś słodkości na poprawę humoru.

(...)

czwartek, 17 września 2009

10. czyli niefortunnych zdarzeń ciąg dalszy

w przypływie sił woli postanowiłem walczyć z nadciągającym wrogiem i wyjść na spacer, wyjść gdziekolwiek byleby nie dać się dopaść mu w domu. bo wróg był u bram. co najdziwniejsze - chociaż po głębszym przemyśleniu w sumie niekoniecznie, bo jego autorem jest wspomniany kiedyś Pan z Zoologicznego - nie smakował mi wcale a wcale sporządzony z grejpfrutowej finlandii drink. upiwszy z niego całe dwa łyki, zgrawszy uprzednio kilka przesmętnych piosenek - oczywiście o miłości i jej okolicach - wyruszyłem z zamiarem okrążenia - z nogi na nogę - błoń, ze słuchawkami w uszach, rzucając na otaczający mnie świat pogardliwe spojrzenia.



[anna maria jopek: ja spytać chcę o to samo (live)]

gdy tylko dotarłem do najświętszego ze świętych terenu zielonego c.k. krakowa zaczął z lekka powiewać wiaterek. pomyślałem, że będzie całkiem przyjemnie. nie minęło kilka minut a zza kopca wysunęły się ciemne chmury, a wiatr się wzmógł i zaczęło lekko kropić. dlatego postanowiłem przeciąć błonia w trawie wydeptaną ścieżką na pół i zmierzać w kierunku tramwaju. jak się okazało me przeczucia okazały się niebezpodstawne i w chwilę po dojściu do wiaty przystanku zaczęło padać.

nawet spacer mi się dziś nie udał.

a mogło być tak pięknie. miało świecić zachodzące słonce, lekko wiać zachodni wiatr, liście powoli i bezszelestnie spadały by na chodnik i na przemierzających go spacerowiczów, biegaczy i rolkarzy. miało latać babie lato. miało nie padać!


a wyszło jak zawsze. na odwrót.

(...)

9. czyli dupa, a nawet DUPA!

nawet nie wiem czy owa dupa, to czasem nie za mało powiedziane. nie wiadomo dlaczego przez ostatnie dni następuje i nie zanosi się by przestał następować jakiś zbieg niefortunnych dla mnie zdarzeń. coś jakby na zasadzie, jak już się coś wali, to się wali wszytko na raz i to na wszystkich frontach.
efekt domina, czy inna nieszczęść lawina (rym częstochowski niezamierzony) przez me życie się przetacza.
(właśnie teraz pisząc te 'żale pjotrusia pana przed monitorem' wleciała przez otwarte okno we mnie, tak WE MNIE, a dokładniej w me chuchrowate ramię osa czy inna pszczoła. niemal na zawał zszedłem, no ale jeszcze piszę. na szczęście.)


więc po kolei:

1. miałem sobie grzecznie i spokojnie, załatwiwszy wszystkie sprawy w krk, we wtorek wrócić do domu. kupiłem bilet na pkp, wór obwarzanków i udałem się na dworzec. wsiadłem do pociągu, ba nawet ruszyłem. i ledwo opuściwszy krk, dostałem esa, że oto w gablotce pojawiły się wyniki z egzaminu, ale nikt nie zna akurat moich. po wykonaniu kliku telefonów udało mi się znaleźć ofiarę, która zaoferowała się, że pójdzie i sprawdzi co i jak. i była, i sprawdziła, i przekazała mi - jak się potem okazało najhiobowsze z hiobowych wieści. otóż zabrakło mi jednego (znowu) punktu. a żeby go jakoś wyczarować trzeba siedzieć w krk i udać się na oglądanie prac, które będzie oczywiście niewiadomo kiedy i napisać odwołanie w nieznanym terminie. więc by nie jeździć jak głupi ze wschodu na zachód i z powrotem postanowiłem wyskoczyć z pociągu w katowicach i kupić bilet do krk, by tam się udać znów.

a torba ma była bardzo ciężka.

ale oczywiście przewidując, że nie długo będę w domu nie wybierałem pieniędzy z konta i miałem w portfelu całe 5 zło, na karcie kolejne z 7 z groszami, toteż by nabyć nowy bilet musiałem spieniężyć stary. a to nie takie proste. szczególnie na pełnym schodów i budek z czort-wie-czym katowickim dworcu. najpierw postałem sobie w kolejce do okienka z napisem 'starszy kasjer', gdyż to tam zwykle opisuje się niewykorzystane bilety (a akurat przede mną jakaś baba załatwiała przejazd niepełnosprawnego, więc stałem 10 minut), gdzie dowiedziałem się, że takie sprawy załatwia się w okienku z napisem 'informacja'. przecież to takie oczywiste, że w punkcie o takiej nazwie zwraca i opisuje się niewykorzystane bilety. a tam kolejka jeszcze dłuższa. dłuższa, zawijasta, z zakonnicą w swym składzie - a jak! dostałem swą upragnioną piecząteczkę, pani cośtam naskrobała na odwrocie biletu i wreszcie radośnie mogłem się ustawić w kolejnym ogonku, tym razem do kasy biletowej. i co? oczywiście ktoś, kto kupował bilety przede mną kupował ich ze 4 i do każdego inna miejscówka, nie wiem ile to trwało nawet, bo już stałem tam jak ta ciota na ścięciu. ale bilet kupiłem i po niemal 4o minutach spędzonych w cudownej hali głównej dworca kolejowego w katowicach udałem się radośnie na peron, by i tam sobie postać, czekając na opóźniony oczywiście pociąg pospieszny skąśtam.
po 4 godzinach podróży pociągami, zarzuceniu i ściągnięciu dwukrotnym mej przeciężkiej torby, byłem tam skąd wyjechałem. witamy w krk. (potem tą torbę musiałem sobie wtaszczyć na me poddasze).

2. w dniu wyjazdu zdążyłem jeszcze pokłócić z moją koleżanką/przyjaciółką o jakieś byle co. ale skoro ktoś mi, być może nieświadomie, przysrywa - ja nie zamierzam pozostawać biernym. do tej pory milczy. życie.

3. gdy akurat następnego dnia po przyjeździe miałem udać się na dyżur przeszanownego pana profesora, moi sąsiedzi zza ścniany zrobili sobie imprezę. nie spałem do 2, by potem móc się z radością zwlec o 8, na dyżur, który miał był się zacząć po 9, ale profesor oczywiście nie raczył się pofatygować. inna pani doktor, która miała współudział w ujebywaniu mnie, akurat wyjechała zagranicę i będzie w czwartek za tydzień, kiedy też ma mieć miejsce owe oglądanie prac. chociaż dobrze, że o tym udało mi się cokolwiek dowiedzieć.

ale to oczywiście jeszcze nie wszystko.

4. wypatrzyłem też na niebieskim portalu, że ktoś napisał memu, powiedzmy, koledze (nazwijmy go umownie Panem Wszystkobiorącym) jakiś komentarz w profilu, po kilku dniach pojawiło się info, że ów mój znajomy z kolesiem od komentarza jest 'w związku'. awesome. zakuło mnie do podwójnie. bo - raz - sam miałem swego czasu pewne plany względem jego osoby, dwa sama osoba chłopca od komentarza jest mi znana, nie darzę go też ciepłymi uczuciami, oraz po trzecie, czemu im się coś dobrego przydarza a mi nie?
5. mój przyjaciel pokłócił się ze swoim facetem, a ja nie lubię gdy 'coś złego dzieje się na świecie', a szczególnie na mym prywatnym podwórku.

oraz

6. dziś pofatygowałem się znowu na dyżur. tym razem do innego pana doktora. co prawda nie był on zbyt estetyczny, ale za to miły i pomocny. omówiłem mniej więcej swoją pracę, ale gdy chciałem ją skserować, by mieć jakiś materiał, na podstawie którego mógłbym pisać swe odwołanie, to ten po skontaktowaniu się z sekretariatem, oznajmił mi, że nie może mi tego skopiować (całe 2 strony a4), bo jakby tak wszyscy kserowali, to ile by to katedrę kosztowało. (już nie powiem ile mój wydział wyciąga ze studentów pieniędzy za wszelkie warunki, powtarzanie przedmiotów i inne.) toteż musiałem wrócić się do domu po aparat fotograficzny i w ten oto cudowny sposób udało mi się wreszcie posiąść kopię mej pracy. pff.



[grzegorz turnau: śmierć na pięć]

depresja&czarna rozpacz. trochę może z przymrużeniem oka, ale jakby nie było optymizmem w tej chwili i dobrym nastrojem nie tryskam. niczym w sumie nie tryskam. na tyle niczym, że aż grinpis boi się mnie na rynku zaczepić. (to jedyna dobra informacja).

+
właśnie odkryłem, że nie ma w tym mieszkaniu sitka. a chciałem sobie na obiad ugotować makaron. czemu jeszcze nikt nie wymyślił makaronu w woreczkach?!

(...)

niedziela, 13 września 2009

8. czyli obiecany post z dedykacją.

jak się coś obieca, w dodatku na piśmie - chociaż umowa ustna zobowiązuje tak samo jak pisemna, tylko trochę trudniej jej istnienie i niesporną treść potem uzgodnić i udowodnić - to obietnic należy/powinno się dotrzymywać. więc w końcu nadszedł ten dzień, kiedy trzeba, tzn czynię to oczywiście z wielką ochotą, podziękować panu n. za plejerka, co niniejszym czynię, dedykując mu (a nie jego pamięci, bo mimo internetowego milczenia, którym zionie od paru dni jego blog, mam nadzieję, że wciąż jest wśród nas) tą skromną notką, okraszoną w dodatku piosenką, która pewnie i tak mu się nie spodoba, ale akurat muzyczne dodatki mają robić dobrze mi ;)



[andrzej piaseczny: aniołami....]

piosenka jest iście zakupowa jak dla mnie. podobnie bardzo dobrze robi się zakupy słuchając seal'owe 'walk on by'. a chodzeniem po galeriach zajmuję się od dwóch dni właśnie.

i stał się cud. udało mi się wreszcie wychodzić butki takie wczesnojesienne. co można uznać za wielki sukces, albowiem mimo iż butów ci u nas dostatek, to żadne nie wpasowują się w sumie w głębszą koncepcję ciuchową na najbliższy czas. a te jedne jedyne, będą pasowały do granatowości, szarości i innych ciemności z kolorowymi akcentami, które na nadchodzącą złotą-polską planuję przywdziewać.
co prawda nie mam wciąż kilku innych rzeczy koniecznie potrzebnych i pewnie przez najlbliższy czas nie uda mi się ich znaleźć nigdzie, bo - co jest oczywistą oczywistością - jak się czegoś szuka lub na coś czeka, to się tego nie znajduje lub nie otrzymuje. życie...
ale nie ma tego złego, bo skoro nie mam wciąż w co się ubrać, to za to będę miał w czym przechowywać notatki w nowym roku. znalazłem na wyprzedaży w smyku (sic!) dwa śliczne segregatory z motywem, którego publicznie nie będę ujawniał, coby nie zostać posądzonym o większy poziom zdziecinnienia niż ten, do którego się przyznaję. (oraz by zakową krucjatą n. nie wystraszyć. opps, chyba się wydało). z tej samej serii nabyłem jeszcze karteczki oraz brelok do kluczy, gdyż do tej pory były one związane - jak mniemam - starą sznurówką lub czymś podobnym. (widać właściciel mieszkania musi być bardzo hetero).
kolejny dzień z rzędu zjadłem taki sam śniadanio-obiad w kfc. znowu piłem kawę w kofi hewen. chyba zasłużyłem już u nich na jakieś zniżki ;>

(...)

piątek, 11 września 2009

7. czyli coś o niczym

kiedy nie jest źle, nie zawsze jest dobrze.



[andreas johnson: sing for me]

bo niniejszym radośnie obwieszczam koniec zmagań mych naukowych - całe 20 dni czasu beznaukowego, to raz. dwa, skoro nie przesiaduję już całych dni na kanapie nad papierkami nie muszę spożywać co raz a to budyniu, a to kisielu, a to sanko 3ziarna, a to czekolady, popijając litrami koli zero i mej ukochanej nescafe espiro. samo zdrowie i brzuszysko me (podobno urojone) nie będzie wreszcie rosło (mam nadzieję).
niby mogę do woli przegrzebywać allegro w poszukiwaniu niezmierzonej ilości książek, jutro wyruszam na podbój galerii o poranku (i oby ludzi nie było, bo będę mordował. wszystkich. jak leci. zaczynając od matek z dziećmi oczywiście), wreszcie nadrobię lekturowe i muzyczne zaległości i te towarzyskie takoż, ale jakoś radość nagle we mnie z tego powodu nie wstąpiła.
może to postsesyjna depresja?

na dziwne me humory jest tylko jedno lekarstwo. prawie tylko jedno. ale chwilowo z braku ochoty na jakiekolwiek kaloryczne i niezdrowe pokarmy oraz totalnej niechęci do opuszczenia pokoju w celu udania się gdziekolwiek na mojito - TYLKO JEDNO.
tak, tak. to on. mimo że miał tu się za często nie pojawiać, ale skoro nie mam ze sobą żadnej z części mej ukochanej trylogii, ratować muszę się w ten właśnie sposób, czyli przeczesując gugla i wynajdując takie oto cuda.
nawet jesiennie tu wygląda. tylko że wczesnojesiennie a ja mam nastrój ciut listopadowy.

żalów dość. jutro może być tylko lepiej, może wyjrzy słońce. i na niebie, i u mnie. bo jakby nie było jesienny pan od spacerów wciąż się nie pojawił.
nie, nie jest to oferta :]

(...)

środa, 9 września 2009

6. czyli coś o jesieni.

jesień i wrzesień gości już od pewnego czasu za oknem. ja od pewnego czasu goszczę w krk, czy też raczej chciałbym się nawet gościć, ale niestety mój kochany wydział mi tego nie umożliwia, każąc zaliczać to co niezaliczone, uczyć tego co nienauczone (ale mam nadzieję, że choć nauczalne) wciąż, zgłębiać to co niezgłębione etc etc.



[andrzej piaseczny: ziemi złoty wiek]

i gdyby nie powyższe, pobyt w tym mieście i bezcenna możliwość obserwowania ze swego poddasza świata (w tym świecącego krzyża zwieńczającego jakiś budynek o kształcie silosa, który wydaje rozpraszające dźwięki z siebie kilka razy dziennie; latającego balonika z ludźmi, migotającego światełkami; panów wydających zapachy i spożywających na przystanku autobusowym oraz owe autobusy uciekające oczekującym acz spóźnialskim, sprzed nosa) wypełniałaby mi czas w sposób bardzo przyjemny.
bo czyż nie chce się spędzać go przy oknie lub w oknie na parapecie siedząc z kubkiem kawy, patrząc na pędzących ludzi, rozkładających stragany na targu handlarzy (acz marny to targ, albowiem zaczyna się on dopiero o 8 rano) albo po prostu czytając coś normalnego. tak, wiem paragrafy są sexy, ale po pewnym czasie mimo wszystko się nudzą. a oczojebnoróżowa 'margot' i parę innych pozycji na półce już na mnie czeka...

a jesień już jest. lato w sumie też jeszcze. i nie wiem co bardziej jest, a czego bardziej nie ma.
bo poranki pięknie mgliste, wieczory raczej za chłodne, w ciągu dnia słońce niemiłosiernie przypieka, okulary słoneczne się nosi, a - szczególnie na bulwarach - wieje przyjemnie wiatr, a dodając do tego pływające po rzece pseudovaporetto można poczuć się dość wakacyjnie. a i pachnie zewsząd dymem i gnijącymi owocami i tylko patrzeć kolorowych liści, i tylko głowę kryć przed atakiem kasztanów lecących, oganiając się od wszechoplątującego babiego lata.

poszedłbym sobie na spacer... tylko pierw trzeba by znaleźć jakiegoś jesiennego pana...
bo samemu trochę dziwnie chyba...
chociaż...

(...)

wtorek, 1 września 2009

5. czyli witaj szkoło!

od rana byłem święcie przekonany, że dziś jest piątek, że koniec tygodnia. w południe zostałem brutalnie uświadomiony, że jednak jest trochę inaczej, co zdziwiło mnie wielce (świat mój legł niemal w gruzach) i zaczęło zastanawiać, czemu tak bardzo pragnę piątku, że jego istnienie sobie zdołałem nawet uroić. dobra, w piątek będę już w krk po jakimś wstrętnym egzaminie, ale ta odpowiedź nazbyt prozaiczną mi się wydała, więc dalsze rozmyślania nie zostały wstrzymane. i tak o to tuż przed samym snem odkryłem wreszcie myśli okołopiątkowych mych źródło.
otóż piątek jest końcem tygodnia i początkiem łikendu. jakby przyjąć, że dziś mamy piątek - ostatni dzień pracy, to jutro będzie już wolne. na miejsce łikendu podstawmy... rok szkolny, a piątek niech będzie ostatnim dniem wakacji. więc traktując powyższe jako przysłowiowego - dla niektórych zapewne czarnego - kota, obróćmy to wszystko ogonem i otrzymamy piękny wniosek, który brzmi: jutro zaczyna się rok szkolny, czas pracy i wytężonego wysiłku umysłowego, a właśnie czas laby minął był.
nielogiczne? wiem. ale to nie moja wina.


mającym jutro tą niebywałą przyjemność, którą samemu przeżywałem z wypiekami na twarzy razy ze dwanaście, życzę wiele radości i uśmiechu na ten nadchodzący czas, który przyjdzie im spędzić w szkolnych murach czekając kolejnych wakacji, by po nich...

na pocieszenie:



[kayah: nic nie może wiecznie trwać (live)]

bo ja jestem dobry chłopak, tylko czasem ludzie mnie wkurwiają.
a aktualnie nadal przeżywam brak 'margot', mimo recenzji różnorakich, których się naczytałem; pragnę i pożądam jej lektury; dalej przeżywam iż musiałem dziś zrezygnować z sałatki w kfc, bo kazali mi na nią czekać 10 min oraz że skończyły mi się lody czekoladowe :(
ja jakoś ostatnio w ogóle dużo przeżywam. to chyba oznaka zbliżającej się starości. a może jesieni.

(...)