środa, 29 września 2010

(177) 93. czyli trupy z szafy. całkiem świeże.

raz, raz. raz dwa trzy. próba mikrofonu.



czas się odwiesić. czas powrócić. z tekstem najlepiej. choć zawsze rezerwowo pod ręką  jakiś filmik z jutjub mam.
halo trup!? jest i trup. żeby tylko jeden. radzono mi to wreszcie uprzątnąć, mimo że szafa pojemna i jeszcze kilka by się w niej zmieściło. choć trupy świeże, jeszcze letnie, radzono by ich do szafy nawet nie próbować wkładać.
ja otwierałem drzwi, przesuwałem leżące już w niej zwłoki, by zrobić miejsce na nowe i zamykałem. czasem jednak drzwiczki jednak się uchylają, ktoś wypadnie, a ja mam problem co zrobić. ostatnio takie zwłoczki ujrzały światło dzienne. 
romanse dorozumiane i niewypowiedziane pozostawiają zwykle przez pewien czas na człowieku dziwne wrażenie czy też budzą mieszane uczucia. potem to wszystko się gdzieś rozmywa i wraca się do codziennego życia bogatszym o kolejne przyjemne wspomnienia, które z czasem stają się czymś kującym. szczególnie wtedy, gdy ni z gruszki ni z pietruszki dowiadujemy się o mniejszych lub większych miłostkach tych osób. zaczynamy się wtedy zastanawiać co by było gdybyśmy szybciej przekuwali myśli na czyny i gdybyśmy więcej prowokowali drugą stronę do działania.
podobno powinno się pozrywać takie znajomości, które wpływają ujemnie na nasz nastrój. tylko że szkoda tracić kontakt; smutki mijają a z czasem taki delikwent przestaje już mieć jakikolwiek wpływ na humor. delikwentów, którzy i tak nie wpadają tu - pozdrawiam serdecznie.


szaro, zimno, pada, wieje. szkoda, że jeszcze śniegiem albo gradem nie sypie. w ciągu 2 dni na Końcu Świata spadła ilość wody, która zwykle pada na nas w przeciągu miesiąca. jak to dobrze, że nie muszę wyścibiać nosa z domu; szkoda że muszę wychylać go spod kołdry. czas wygrzebać w szafie rękawiczki, szalik, czapkę; następnie zabrać ze sobą do krk i nosić, nosić, nosić. choć mam jeszcze nieśmiałą nadzieję na przebłysk ciepłej jesieni.
miał kilka dni temu mój Ex urodziny. biorąc pod uwagę w jaki sposób definitywnie zerwaliśmy ze sobą kontakty, zastanawiałem się długo czy naskrobać mu jakieś życzenia. czy w formie @, czy na fb, czy sms, czy telefon, czy w ogóle. skończyło się bardzo krótkim smsem. nawet łaskawie odpisał, że się naprawdę nie spodziewał (w co jestem gotów uwierzyć) i że dziękuje. teraz znowu nastąpi kilka miesięcy ciszy pewnie. do moich urodzin. jeśli będzie pamiętał.

[...]

czwartek, 23 września 2010

(176) 92. czyli postowa proteza.

pisać mnie się nie chce! (mniejsza o powody. minie).

będzie zatem troszkę muzycznie. dość niedawno kasia kowalska wystąpiła w reklamie pewnego banku.oprócz reklamówki nagrała piosenkę nową. co gorsza łatwo wpadającą w ucho. zarażającą radością (co w przypadku kowalskiej jednak jest rzadkością).


nie wiem czemu sam utwór jak i teledysk skojarzył mi się z pradawną marylą, jej początkami, gdy występowała w długich spódnicach arcykolorowych (wiem, widzę - kasia ma na sobie spodnie), z gitarą. no i gdy była jeszcze szczupłą blondyneczką z dziwną grzywką i o zalotnym spojrzeniu. poniższy przykład może idealny nie jest. 
ale tu i tak się głównie rozchodzi o nową kasię ;)


a może to mi tylko się tak wydaje.

[...]

wtorek, 21 września 2010

(175) 91. czyli na Koniec Świata.

powracam. nie koniecznie ku własnej uciesze.



ale zanim tam dotrę korzystam z uroków jesiennego krakowa albo jesiennych uroków krakowa. w każdym razie tych leniwych. lenistwo me jednak bynajmniej nie wiąże się z wylegiwaniem się w łóżku. co to, to nie. wywlokłem się dziś na 9.31 na autobus, budząc wcześniej Najsłodszego (telefonicznie), celem wspólnej wizyty w bonarce. oczywiście kupiliśmy wielkie nic, bo nie można uznać za zakupy jeden biały tiszert. za to Najsłodszy przez półtorej godziny proponował mi lody. zasłaniałem się dbaniem o brzuszek. dbaniem o boczki. dbaniem o cokolwiek. na nic się zdało. proponował także rurki z kremem czy inną bitą śmietaną. sam nie wiem co z dwojga złego byłoby najgorsze, ale stanęło jednak na lodach. na śniadanie. (albo drugie śniadanie, gdyż na to właściwe wypiłem kubek kawy).
popędziłem później na exspressowy obiad z A., który spontanicznie zawitał do krk, z samego śląska. całe szczęście, że mówi po polsku ;) obiadowo i makaronowo gorąco i niezmiennie polecam dynię. zajęło mi to - ku mej własnej rozpaczy - całe 30parę minut.
kolejne galerie, tym razem z 3D. kolejne nic. zakupowe nic. bo oczywiście otrzymałem kolejną porcję świeżych plotek i donosów krakowskich, także porcję szczęść i nieszczęść. odwdzięczyłem się jak zawsze tym samym. 
po 16 miałem już serdecznie dość łażenia gdziekolwiek i marzyłem tylko by położyć się na swym łóżeczku z kubkiem kawy. tym razem los nie spłatał mi żadnego figla. spoczywam nadal. spoczywanie umila mi nowa brodka. w całej płycie może się jeszcze nie zakochałem. ale już mam swój ulubiony muzyczny typ. to ten powyżej. inne piosenki też łatwo wpadają w ucho, teksty powodują unoszenie się kącików ust, dźwięki wprawiają me stopy w lekkie machanie na boki. dobry znak. (dla mnie). zły znak. (dla chociażby Słoneczka, który będzie musiał rozbrzmiewającą w mieszkaniu jedną piosenkę na okrągło).


wczoraj jechał ze mną jeden przystanek tramwajem, dziś widziałem jak przemierzał ten odcinek na piechotę, przypadkiem znalazłem jego profil na is i flw - nawet w sumie nie szukając. pisać czy nie pisać. i co pisać. chyba nawet tego mi się nie chce. eh.

[...]

poniedziałek, 20 września 2010

(174) 90. czyli rzeszowowo.

byłem tam! a nawet wrócić mi się udało. w jednym kawałku.



prawie dobrze udało mi się przewidzieć to, co spotka mnie w podróży. były dzieci. dwoje. ale była też ich matka, która była gorsza niż one - to mi się jeszcze dotychczas nigdy nie zdarzyło. dzieci jak to dzieci, gadały, pytały, jadły, piły. za to mamusi nic się nie podobało. odpowiadała im na pytania, dawała drożdżówki i soczki, ale pewnie najchętniej wepchała by im rureczkę od napoju głęboko w gardło i popchała bułką. kobiecie tej zaleciłbym, za radą stachurskiego opublikowaną kilka postów wstecz, nervosol. albowiem jej głos, tembr i doniosłość na pół składu, zdradzał jej ukrytą potrzebą spożycia tego albo mu podobnego medykamentu.
jak się okazało tuż przed stacją docelową, pociąg ze skajowymi siedziskami - a te są dla mojego bezdupia najwygodniejsze - niemiłosiernie telepać zaczął i na boki się rzucać. pomyślałem 'o-ho, zbliżamy się do stolicy słynnego podkarpacia'. perony są tylko 3 (toż na moim Końcu Świata jest ich 5). między płytami na peronach rośnie trawa i inne zielsko - u mnie też; ale u mnie i te perony są szersze oraz zadaszone - wszak poniemieckie. ale nie narzekajmy za bardzo a skupmy się na najważniejszym.
(zaznaczając na wstępie, że nie ma skrybiarskich zdolności ani nie miałem ze sobą kajeciku do czynienia notatek).
zaiste na peronie czekał, choć pierw Go nie zauważyłem, gdyż się schował, Yomosa. obiecanej chwil kilka wcześniej wykrochmalonej, białej i wyprasowanej chusteczki w dłoni nie dzierżył. wiedząc o jego awersji do podawania dłoni na przywitanie, ważąc to oraz zasady kindersztuby, postanowiłem jednak zaryzykować i swą na powitanie wyciągnąć. i udało się :D
zostałem przegoniony po wszystkich możliwych zakamarkach rzeszowa. począwszy od różnych galerii i sklepów (kolejna zima tysiąclecia wszak się zbliża, zatem czas szukać butów), poprzez lipami obsadzoną aleję wybrukowaną kostkami z nazwiskami sponsorów renowacji (nazwiskami i nie tylko, bo znajdowały się tam także dedykacje od Misia dla Aniołka i inne bardzo ciekawe kwiatki, ale to musicie zobaczyć już sami) oraz castoramę (gdzie poszukując luksferów kolorowych napotkać można było krążącego w garniturze, czarnych lakierka i białych frota skarpetkach pana ochroniarza) po rynek ze studnią jakąś i dziecięcym festiwalem i balonikami. możliwe, że na samo miasto spoglądam z lekkim przymrużeniem oka, ale na swój sposób mnie urzekło.
urzeczony zostałem także, w sposób bardzo przyjemny - od czego zapewne powinienem zacząć, ale ja zawsze dookoła przecież - osobą 'emerytowanego kustosza'. jak na swój wiek, po mieście poruszał się wprawnie, nie gubił się, przy czym raczył mnie w międzyczasie opowieściami. opowieściami, których słuchało się z wielką przyjemnością. na szczęście momentami i mi udało się dochodzić do słowa i raczyć Jego swoimi przynudnymi opowiastkami. o dziwo nie ziewał, albo robił to bardzo ukradkiem ;]. rzadko zdarza się mi trafić na osobę, z którą się i dobrze konwersuje oraz która jest doskonałym słuchaczem. momentami odnosiłem wrażenie, że znamy się już nie od dziś. 
muszę także zdementować jakobym wyłudził ową wycieczkę po rzeszowie i yomosowe przewodnikowanie. sam się któregoś razu młody człowiek zaoferował. a skoro mnie dawno na podkarpackiej ziemi nie było - skwapliwie skorzystałem.
udało mi się także nabyć drogą kupna kolorowe bokserki w jednym ze sklepów. bo skoro nie mogłem podejrzeć ich u sprzedawców, musiałem zaspokoić swoje żądze w inny sposób ;)
w stolicy podkarpacia spędziłem jeden z milszych dni wakacji. Yomosie podziękowania i ukłony za doborowe towarzystwo i dzielne znoszenie mego marudzenia, które zapewne się wkradało czasem; Tahoe podziękowania za telefoniczną pogawędkę i zaproszenie na obiad. mam nadzieję do zobaczenia w krk.


małe opóźnienie relacji wynika z mego nielubienia poniedziałków. dzisiejsze nielubienie skończyło się skonsumowaniem dwóch kremówek oraz drożdżówki z jagodami i pączka. jedno po drugim. dobiłem się wizytą w kfc. ale na szczęście poniedziałek już ma się ku końcowi.

[...]

niedziela, 19 września 2010

(173) 89. czyli pociąg kończy bieg.

stacja rzeszów główny.



po dwóch godzinach i czterdziestu-dziewięciu minutach podróży właśnie wysiadam z uroczego pociągu regio relacji krk - rz. przewozom regionalnym jak zawsze dziękuję za przyjemną współpracę. siedziska jak zawsze były bardzo wygodne, powleczone czymś jakby skajo-ceratą albo były plastikowym czymś wyprofilowanym na kształt chińskiego paragrafu potrąconego przez samochód (wszak kolej idzie z duchem czasu, dziś wszyscy mają kręgosłupy w ten sposób skrzywione) albo całkiem nowe z jakąś czerwonawą, ze sztucznej tkaniny tapicerką, do której we wspaniały sposób przywierają długaśne i obrzydliwe kobiece włosy.
może tym razem konduktor był miły, może był nawet młody i nie najbrzydszy. współpodróżni tradycyjnie denerwujący; mówią za głośno, przewożą wydzielające zapachy i odory produkty; dzieci biegają i krzyczą 'mamo, mamo' - nikt nie ma odwagi wyrzucić ich przez okno albo otwór służący za ustęp.
dobrze, że krajobrazy za oknem nowe, nigdy-nie-widziane. stacji minąłem 35. miasta, miasteczka, wsie. wszędzie już widać jesień. jeszcze niepozorną, ale już rozglądającą się i zadomawiającą coraz śmielej wraz ze swoimi kolorami, spadającymi kasztanami, gnijącymi owocami i dymiącymi ogniskami. (to już nie maj, nie saska kępa, nie pachnie bez, koszule ani białe ani żadne inne na sznurze nie schną. same żółte płomienie liści.)

kawy, królestwo za kawę!


ciekawe co z powyższego się sprawdzi. opcja 'opublikuj o...' działa. a ja właśnie wyskakuję na peron. gdzieś tu miał czekać yomosa... o! jest.

zaraz przekonam się czy i co ciekawego się tu dzieje.

[...]

sobota, 18 września 2010

(172) 88. czyli dosko się czuję.

[zaczynamy od 1:20]
 

Potężna wichura, łamiąc duże drzewa,
trzciną zaledwie tylko kołysze.
Uważaj! Uważaj! Uważaj! Uważaj!
Uważaj! Uważaj! Uważaj! Uważaj!
Tak, wiem, wtedy nie będzie zmiłowania,
łaski nie będzie.
Tak wiem, dziś nasza kolej,
już ustawiony sprzęt jest na stole.

I dosko się czuję.
I wszystko kapuję.
Na lekkiej fazie.
Wciąż trybię i jarzę.

[O! O! O! O!] I dosko się czuję.
[O! O! O! O!] I wszystko kapuję.
[O! O! O! O!] Na lekkiej fazie.
[O! O! O! O!] Wciąż trybię i jarzę.
[O! O! O! O!] Wciąż trybię i jarzę.

Potężna wichura, łamiąc duże drzewa,
trzciną zaledwie tylko kołysze.
Siwy dym i białe sadze,
będzie dzisiaj kamikadze.
Tak wiem będą jasełka,
wszyscy gotowi i nikt nie pęka,
kamień na kamieniu tutaj nie zostanie.
My królowie mety, ryjemy berety

[O! O! O! O!] I dosko się czuję.
[O! O! O! O!] I wszystko kapuję.
[O! O! O! O!] Na lekkiej fazie.
[O! O! O! O!] Wciąż trybię i jarzę.

Potężna wichura, łamiąc duże drzewa,
trzciną zaledwie tylko kołysze.
Jakie życie morał taki,
dawaj palnik i bez draki,
bo jak przyjdzie co do czego,
to już będziesz do niczego.
- No to ja poprosze Colę.
- On chce jednak Colę.
- Dzisiaj poproszę Colę.
- On chce dzisiaj Colę.
- Jednak poproszę Colę.
- O ja cię pindolę!
- Ja poproszę Colę!
- O ja cię...! A ja chcę Nervosol!


możliwe, że rychło w czas dotarło do mnie powyższe dzieło. wciąż jednak nie mogę się otrząsnąć. poświęćcie żywiącemu się energią słoneczną jackowi stachursky'emu i wy kilka minut dnia dzisiejszego. wrażenia niezapomniane.

  
[...]

czwartek, 16 września 2010

(171) 87. czyli wakacje!

wreszcie i nareszcie.



skoro rozpoczęły się one, nadszedł i czas na zwiedzanie zabytków, muzeów, zakątków miasta, w których nie miało się okazji dotychczas pojawić, a także udawanie iż zna się miasto dość dobrze. przyjemnym pretekstem ku temu był pewien nielubiący unoszącego go i burzącego misternie ułożoną grzywkę wiatru chłopak z mokrą głową. mówiąc krócej, podczas swych europejskich wojaży w krk zawitał sam Brylantyna, człowiek - ku mej uciesze -  mówiący (który może mnie nie zabije za powyższy opis). salut!
kontynuując swe wojaże po mieście udało mi się wreszcie udać na spacer dookoła błoń o zachodzie słońca a także posiedzieć i powygrzewać kości w resztkach ciepłych promieni nad wisłą. może wreszcie się trochę opalę i niezdrową, acz naturalną bladość zastąpię choć odcieniem 'muśnięcie słońca'. (a może lepiej zastosować balsam brązujący garniera ;]). tym razem za sprawą Chłopca 3D. wszak po swej długaśnej towarzyskiej absencji zaległości wszelakie nadrabiać trzeba, nadrabiać się chce, nadrabia się bardzo przyjemnie.


Słoneczko postanowiło pewnego jesiennego poranka przekonać się czy rzeczywiście prawdą jest, że nie dostąpił on daru latania. niechcący zamknięty w mieszkaniu przez jo., nie mogąc się otworzyć od wewnątrz, zamiast zawezwać nas z żądaniem otwarcia drzwi wpadł na pomysł niebanalny. wyszedł na balkon, rozejrzał się wokoło, czy oby na pewno nikt nie patrzy i nikt nie będzie świadkiem jego wyczynów, zmierzył wysokość - 3m (wszak to tylko pierwsze piętro) i skoczył. coś chrupnęło. płyty chodnikowe nie są jednak tym materiałem, z którym ludzkie - w tym Słoneczka - stopy i stawy skokowe lubią mieć zbyt bliski i zbyt silny kontakt. doczłapał się z powrotem do mieszkania. dziś chodzi w pięknym gipsowym buciku - na 3 tygodnie co najmniej mu go założono. urocze. ale dzięki temu posiadamy pierwszą legendę mieszkaniową.
a w mieszkaniu nastał czas wielkich postsesyjnych porządków, usuwania zbędnej makulatury i wreszcie urządzania się i zadomowiania. chętnie bym wrócił, gdy będzie już ordnung. 

sos grzybowy (na Adalmerkowe życzenie)

potrzebujemy: ok. 700 g. grzybów leśnych (ja użyłem w równych ilościach kurek, kozaków czerwonych i borowików), 200 ml. kremówki, 100 g. masła, pół średniej cebuli, ząbek czosnku, pęczek pietruszki, sól, pieprz.
czynimy:
1. grzyby czyścimy, płuczemy (zrobią się trochę oślizgłe) i kroimy na średniej wielkości kawałki.
2. obieramy i kroimy drobno pół cebuli oraz na cienkie plasterki ząbek czosnku. na patelni roztapiamy masło, wrzucamy cebulę, a gdy się zeszkli dokładamy czosnek. (jeśli ktoś nie cierpi jak ja zapachu wyżej wymienionych na swych dłoniach polecam za własnym przykładem zabawy z nimi w rękawiczkach chirurgicznych). po minucie wsypujemy grzyby i dusimy na małym ogniu dopóki nie wyparuje wypuszczona przez nie woda. pod koniec duszenia solimy.
3. gdy na patelni pozostały już prawie same grzyby wlewamy całe opakowanie kremówki, mieszamy i dusimy dalej aż uzyska ona gęstszą konsystencję i ciemniejszy kolor. posypujemy, najlepiej świeżo zmielonym pieprzem, ewentualnie dosalamy do smaku.
4. pod koniec duszenia dosypujemy 2 łyżki pokrojonej natki pietruszki, po minucie gasimy gaz.
5. grzybowy sos na moje oko najlepiej pasuje do makaronu (2/3 paczki) typu farfalle lub uszka, czy też łazanki.
(przepis na 3 słuszne porcje)

spożywającym życzę smacznego. i pamiętajcie, muchomorów, choć ładne, jednak nie konsumujemy :)

[...]

wtorek, 14 września 2010

(170) 86. czyli jeszcze tylko jutro.

i brzydkie zabawy z uczelnią się zakończą.


i przyznać trzeba od lat zamierzchłych i czasów 'bailamos' enrique się nawet wyrobił. (kupiłem sobie nawet wtedy jego pierwszą płytę. pradzieje).

tymczasem: 
w następnym odcinku (a to już przed łikendem)
dowiemy się w jaki sposób Słoneczko uczyło się latać i co z tego wynikło.
a także
specjalnie dla Adalmerko zostanie ujawniony tajny przepis na sos grzybowy :)

[...]

niedziela, 12 września 2010

(169) 85. czyli i nagle dzwony dzwonią!

choć ciało mi nie płonie.



dzwonią te dzwony o 7, o 8, o 9. bo dziś przecież niedziela. a niedziela to idealny dzień na wkurwianie ludzi od samego świtu 3minutową kanonadą napierdalających dzwonów. po co to, na co to; czemu owieczki do kościoła muszą być wzywane aż przez tak długi czas; czemu przeszkadza się ludziom pracy i nauki w spaniu, czemu w łikend; czemu te dzwony nie biją w tygodniu tak sobie głośno, kiedy i tak trzeba się zwlekać na zajęcia, tylko wtedy, gdy człowiek wreszcie ma okazję sobie pospać?
jeszcze kilka takich niedziel i zacznę chodzić po osiedlu z petycją zbierając podpisy za wysadzeniem w powietrze, wysłaniem w kosmos, zatopieniem stojącego w okolicy budynku sakralnego z dzwonnicą. albo aby przetopić dzwony na kolejny posąg papieża czy prezydenta. wdech wydech. liczymy do 10.
o 11.30 też biją. 


udało mi się wspomniany sos wczoraj sporządzić. nikt się nie otruł. co prawda łakome Słoneczko, wiedząc czym się u niego kończy spożywanie grzybów, połakomił się, po czym musiał kropelki żołądkowe zażywać, ale to nie wina sosu przecie.
odkrywając rąbka tajemni z kuchennej alkowy: kupić w krk ładne grzyby graniczy z cudem oraz jednak postanowiłem nie bezcześcić babcinego przepisu i do grzybów jednak dodałem nieco cebuli i czosnku. aby je pokroić kupiłem specjalnie w aptece rękawiczki chirurgiczne, zapachu w/w na swych dłoniach bym nie zniósł. a do sosu są one koniecznie potrzebne.

na koniec: najtragiczniejszy njus niedzieli: brodaty zac efron. jestem załamany, zdruzgotany, przybity, nie wiem jak będę mógł się teraz w spokoju uczyć.
bosh, jak on wygląda?!








[...]

piątek, 10 września 2010

(168) 84. czyli już z górki.

ciekawe tylko czy na pazurki czy na 4 łapy.



2z3 złych rzeczy już za mną. tzn. chyba dwie, bo z tej drugiej, popełnianej dzisiaj wciąż wieści żadnych nie mam, ale źle być nie może. i tak twierdzę nie tylko ja. doktor NN, mejlu na tematy uczelniane (praktyki i te rzeczy), napisał iż jest spokojny o moje egzaminy. miło z jego strony, ja się tylko zastanawiam, co mu można ładnego odpisać, bo chyba 'że chciałbym o swoje egzaminy być tak spokojny, jak pan o nie jest' raczej nie wypada, a nawiązać do tego pięknego zdania chyba powinno się. any ideas?
wracając do tematu; dzisiejszy egzamin miał się odbyć wczoraj. czekałem ja, czekały dzieciaczki. kwadrans - dra nie ma, pół godziny, godzinę, dwie. telefon do sekretariatu. czekamy dalej. aż się wreszcie okazało, że umieścił ów dr ogłoszenie, ale na stronie innego niż mój instytut. cóż pozostaje się cieszyć tylko, że uniwersytet wybrał dobrze. dziś oczywiście powiedzieliśmy mu, że nic się nie stało. ba to nawet przyjemność czekać na niego, że zrobiliśmy sobie piknik, chcieliśmy już rozbijać namioty, rozpalać ognisko. i że na niego to możemy zawsze czekać. wzajemny szacunek przede wszystkim. na linii pracownik naukowy z habilitacją - student, przede wszystkim.
jutro do krk przybywa jo. w końcu. jak uda mi się znaleźć na targu którymś grzyby leśne, czas nadejdzie by wzbić się na kulinarne wyżyny na obczyźnie i sporządzić sos. Słoneczko już odmówiło spożywania zasłaniając się bólem brzucha po grzybach, a nawet pieczarkach. powiedzmy, że mu wierzę. co gorsza (bo jakoś jednak przeżyję wzgardzenie moją kuchnią), okazało się jeszcze, że uwielbia czosnek. czemu wszyscy lubią czosnek. dużo czosnku. bez sensu.


jeszcze 5 dni i nadejdą beznaukowe, bezpraktykowe wakacje. nareszcie! i nareszcie wrócę do pisania w takiej ilości, jak bym chciał.
aa. i kto wie jak skonfigurować sieć bezprzewodową i mi z tym pomoże? :(

[...]

środa, 8 września 2010

(167) 83. czyli 'idź stąd i nie wracaj!'

powinienem wziąć sobie powyższe do serca i przechowywać w nim.



ruszyłem dziś swoje zwłoki o poranku do miast celem zdobycia jakiegoś wpisu, podrzucenia indexu do sekretariatu; ogólnie mówiąc techniczne sprawy uczelniane. czynione z najwyższą niechęcią i obrzydzeniem. bo po co, bo na co i się trzeba fatygować, a dojść, a poczekać, a tu zamknięte, a tak kolejka, a tu coś jeszcze. nie mniej jednak się udało.
udało się też poczynić zakupy. mam już do wyboru trzy wersje obiadu. albo pierogi z jagodami, albo coś z zasmażanym szpinakiem, albo coś z - po prostu - jajkami sadzonymi. czy będzie tym razem chciało mi się gotować? pewnie nie. znalazłem na wycieraczce kolejną ulotkę z pizzerii, może czas spróbować. może znowu się skończy chrupkim pieczywem albo tostem. ale, mam do wyboru jeszcze jedną opcję na dziś. opcja pojawiła się sama z siebie. a zwie się Słoneczko. zaproponował makaron z łososiem i czymśtam, że będzie robić i czy nie mam ochoty. cóż chyba nie umiem mu odmówić. lenistwo zawsze wygrywa!
(Słoneczko za pewien czas doczeka się chyba osobnego posta nawet. urocza z niego osoba).

(nad brzuszkiem ten pan mógłby trochę popracować chyba ;])

a w kwestii 'idź i nie wracaj' słowa dwa jeszcze. zdanie to przeleciało mi przez głowę, gdy tylko przejrzałem się w lustrze przed wyjściem z domu. powiedzmy, że dzisiejszy zestaw był nieprzemyślany i narzucony w celu przemknięcia się tylko po mieście. mam nadzieję, że nikt mnie nie widział, a jak widział, to nie pokojarzył, że ja to ja.
a teraz czas powrócić do domowego dresiku :D.

[...]

poniedziałek, 6 września 2010

(166) 82. czyli suma chwil.

czasem słucha się nie tyle piosenki, co jej tekst.



czasem odkryje się jakąś prastarą piosenkę i otwiera oczy (czy usta) ze zdziwienia; nie tyle, że 'ojej, jakie fajne', ale z powodu tego, że w tekście jakimś cudem znajdzie się albo coś mądrego albo choć coś mądrego tylko dla nas.

jedną noc pół dnia szczęście zwykle tyle trwa
ledwie poznasz jego smak już odfruwa gdzieś jak ptak.
[...]
kiedyś gdzieś kto wie spotkamy się być może
ty i ja, szczęście zbudzi serca dwa
jedną noc, pół dnia całą wieczność niechaj trwa.

zatem jeśli życie może być sumą zdarzeń, to oby jak najwięcej było tych wspominanych ciepło. i nawet jeśli mają one trwać 'jedną noc, pół dnia', to czekając na te ciut dłuższe warto chyba tym krótszym pozwolić się zdarzyć. (zgodnie z zasadą: lepiej spróbować i żałować, że się nie udało, niż żałować, że się w ogóle nie próbowało. zawsze pozostać może kolejny 'moment' do kolekcji).
(skoro zacząłem rozmyślać, to oznaka zbliżającej się starości albo jesieni. nie prowokując ani jednego ani drugiego, rozmyślać lepiej przestanę).


miałem sobie zrobić tosty. mojego ukochanego maasdamera nie było, mego ukochanego keczupu heinz'a też nie. kupiłem inne. to nie był dobry pomysł. następnym razem poszukam lepszego sklepu.
i na kilka dni przyjeżdża dziś Słoneczko. ciekawe jak się nam będzie kooperowało pod jednym dachem, skoro dotychczas byliśmy co do zasady na 'cześć' i znaliśmy się bliżej z opowieści jo.

[...]

niedziela, 5 września 2010

(165) 81. czyli kradzione smakuje najlepiej!

i sprawia najwięcej radości!



a może i nie kradzione. bo skoro sieć bez zabezpieczeń jakaś wpadła w me łapki, to co ja takiego kradnę, skoro nikt dostępu nawet bronić nie próbuje. w każdym razie - ku własnemu utrapieniu - znalazłem w domu dostęp do sieci. nauka leży obok lapa. szajse. ale zaraz już do niej wracam.
ale póki co jeszcze trochę popłodzę :D

płodzić już miałem w coffee heaven, do którego zataszczyłem swego lapa, ale tam co raz ktoś mi zerkał na ekran, więc za bardzo nie dało rady. pisanie postów u Najsłodszego zbyt dobrym patentem też by nie było (szczególnie, że planowałem coś o nim napisać). zatem skoro nadarza się okazja :D
przelatując przez co ciekawsze wydarzenia internetowego odwyku (bardzo to bolesne!, nie polecam nikomu):
1. doktor NN. już kiedyś chyba o nim wspominałem nawet, o tym że zawsze na wykładach siedzę naprzeciwko biurka, że radośnie chadzam na jego dyżury, rozmawiam zbyt długo na tematy wszelakie, uśmiechając się doń bez ustanku. doktor w moim kierunku uśmiech czyni również. spragniony kontaktu z jego osobą postanowiłem udać się w piątek do swego instytutu, by przypadkiem wpaść na niego. i się udało. planowane przypadki zdecydowanie lubię. jest rzeczą bardzo zaskakującą, acz i bardzo miłą, gdy - jakby nie było pracownik naukowy, z którym mam i w tym roku zajęcia - na dzień dobry wystawia dłoń (do uścisku a nie złożenia pocałunku). pewnie będę miał z nim znów wiele spraw do załatwienia; spraw, które wymagają kontakty face-to-face, i których mejlowo załatwić się nie da. choć i tak pewnie żadnego romansu z tego nie będzie ;].
2. dziwne sny. podobno należy pamiętać pierwszy sen, który się ma w nowym mieszkaniu. i mi się pierwszej nocy o dziwo coś śniło. tylko nie wiem, czy jest dobrą wróżbą śnienie o swoim ex, a następnie o kilku innych chłopcach, którzy się przez me życie gdzieśtam przewinęli. chyba, że to wieści klęskę urodzaju w roku nadchodzącym :P
3. deszcz. pada. leje. wymusza na mnie korzystanie z parasola. zdecydowanie nie lubię tego!


i gdyby nie ta cała nauka zrobiłbym sobie wycieczkę (pociągiem oczywiście) do rzeszowa, bo obiecałem odwiedziny Chłopcu 3D, ale niestety, poczekać muszę aż on do krk powróci; i gdyby nie ta cała nauka byłbym bardziej na bieżąco z blogami, mejlami i innymi piśmienniczymi zaległościami (najdłuższy czas oczekiwania na odpowiedź moją wynosi już ponad 2 miesiące. masakra jakaś ;|); i gdyby nie ta cała nauka pozwiedzałbym galerie (nowootwarte sukiennice i te handlowe też :]). 
eh.

[...]

sobota, 4 września 2010

(164) 80. czyli oddam się za dostęp do internetu!

serio-serio!



oddam się! i może - skoro nikt mnie nie chce w żaden normalny sposób, to teraz ktoś się skusi. internet, królestwo i pół księcia, a nawet jak pisałem cały książę! tymczasowo, internetowo przygarnął mnie Najsłodszy - przekupiłem go śliwkami  w czekoladzie. jutro nawiedzi mnie pani oferująca podpisanie umowy i mam nadzieję, że wtedy moja oferta stanie się nieaktualna i oddawać się nie będę musiał. chwilowo jestem zdesperowany ;)
wizyta w krk po tak długiej nieobecności bez szoku się obyć nie mogła. 13 minut w tramwaju, a ludzie śmierdzą, co gorsza muszą owe źródła smrodu zawsze gdzieś w mojej okolicy się znajdować. nie lubię ludzi. zdecydowanie. nie wiem czy polubię swoje nowe mieszkanie skoro jedzie się do niego 13 minut tramwajem. zawsze jeździłem krócej. poza tym mieszkanie musimy  jeszcze po swojemu posprzątać. (a może lepiej poszukać sprzątaczki jakiejś...)
biorąc pod uwagą, że w powyższym mieszkaniu, w którym wciąż unosi się aura tymczasowości siedzę sam, teoretycznie się uczę, w praktyce próbuję nie ocipieć, gdyż nie znoszę nie mieć do kogo się odezwać (a tu nawet neta nie ma...). jeszcze kilka dni, pojawi się jo. i Słoneczko; posprzątamy; urządzimy; tchniemy trochę domowego ciepła. jakoś to będzie. musi być!


blogowe zaległości i inne nadrobię zatem nieco potem.

[...]