i nie wiedziałem co odpisać. jakiekolwiek wyznania powodują pojawienie się u mnie jakiejś swoistej tarczy obronnej. jakiekolwiek wkroczenie w sferę uczuć prowadzi do zapalenia się lampki ostrzegawczej.
można to pewnie tłumaczyć jakimiś dawnymi zaszłościami, nadmiarem (bo chyba można o tym jednak mówić w tej kategorii także) dowodów miłości, a potem nieudanymi inwestycjami emocjonalnymi. każda czyniona z większym wysiłkiem i po rozwianiu rosnących za każdym razem obaw. i pojawiająca się za każdym razem szpilka przekłuwająca wysyłany, z trudem napompowany przeze mnie balonik.
ale nie o tym miało był. wracając do sms. owe 9 znaków. 'tęsknisz?'. i postanowienie, że odpiszę zaraz; po obejrzeniu kolejnej sceny; po obejrzeniu odcinka do końca; po zrobieniu czegoś do picia... wreszcie wysłałem odpowiedź właściwą. ale po upływie nieprzyzwoicie długiego czasu jak na tak proste pytanie.
czasem jako kumpel zdaję się dawać dupy (bo znikam i milknę na kilka dni). mimo że tego nie chcę. czas zacząć chyba skuteczniej walczyć ze swoją drobną aspołecznością, która rozwija się pięknie, gdy siedzę na Końcu Świata i zbyt panoszącym się introwertyzmem.
lektura ulotek załączanych do opakowań leków dostarcza niezapomnianych wrażeń. będąc mniej niż 1 na 1000 albo 1 na 100 albo jeszcze innym przypadkiem, po zażyciu którejśtam z pigułek grozić mi może: pobudzenie psychoruchowe, splątanie i dezorientacja, koszmary nocne, omamy, utrata pamięci, łysienie, chwiejność emocjonalna... stety/niestety, nie jestem jednym na tysiąc ani rzadszym przypadkiem. ani te ani inne równie ciekawe przypadłości jakoś mnie nie tykają. za to niektóre z nich (jak moja ulubiona chwiejność emocjonalna), występują u mnie na porządku dziennym ;)
niemniej jednak zakupowy wyjazd do wro przesunął się o łikend albo dwa.
spałem dziś ponad 12 godzin, spałbym dalej chętnie. kawa jedna, druga, trzecia już za mną, nadal nie mam zbyt wielkiej ochoty na opuszczenie łóżka i przywdzianie innego stroju niż powyciągany tiszert i bokserki, ale chyba powinienem. powinienem?
w planach na dziś lektura 'planety samych chłopców', skończenie czwartej serii qaf, może napoczęcie piątej. i może jakieś muzyczne podróże, bo dawno już o nic ciekawego mej plajlisty nie udało się wzbogacić.
pierwszy miesiąc praktyk z głowy. dzienniczek wypełniony - nie ma jak to zdolność opowiadania bajek, napisałem też sobie o sobie opinię (miałem leniwego opiekuna praktyk. tak troszeczkę.). tylko prawda i to ta z głębi serca się tam znalazła. (nobody's perfect. apart from me.). od poniedziałku zaczynam na nowo zabawę w nicnierobienie - jeśli tylko się da. i oby się dało, bo zło konieczne należy zaliczać po najmniejszej linii oporu.
skutkiem czego jest już to kolejna wersja tego posta.
było już znowu o zacu e. i jego wyczynach w night-clubie czy innym miejscu gdzie gorącym kobietom wkłada się pieniądze za stringi, a kobiety te tańczą uwodzicielsko przed takim wkładaczem, a tańczą ładniej i ładniej z każdym wypitym przez oglądających kieliszkiem (a i zac pił, jak pudelek donosi). innymi słowy kryzys zawitał do związku idealnej pary.
było już o tym, że pasek długości 85 cm, jeden jedyny i cudowny, jest na mnie za mały, zatem nie mogłem go nabyć drogą kupna w lokalnym h&m. i było też o tym, że czasami żałuję, że nie jestem już XXL - wtedy wszystkie wieszaki z napisem 'sale' byłyby całe moje, tylko zszedłem na rozmiar z pogranicza S/M, który jako pierwszy zawsze znika. i o tym, że chyba mam ochotę wybrać się do wro na zakupy-zakupy. a nie zakupy robione przy okazji innych czynności, jak poszukiwanie pokoju dla brata własnego. ktoś chętny?
było także (czy miało być) o futbolu. wszak jakieś pucharowe rozgrywki w toku. mężczyźni siadają przez telewizorem, piją piwo i się niezdrowo emocjonują. krzyczą goool, wydają dźwięki zawodu z siebie. po co, na co. dziś już nie wiem, choć dawno temu chodziłem i ja na stadion kibicować drużynie z Końca Świata.
i bluzy szarej, zwykłej, prostej, kapturzastej, jak ze zdjęcia poszukuję. wydaje się nic prostszego, ale w rzeczywistości jest to towar arcydeficytowy.
a znajomymi zostali dziś Wiosenny i Bezpłciowy. taką kolej rzeczy przewidywałem już w kwietniu, kiedy odkryłem iż obracają się w zbliżonym kręgu osób. nie powinienem być zbyt zadziwionym zatem tym njusem, ale jednak. ciekawe jaki będzie finał albo jak się ich znajomość rozwinie, bo mieszanka tych dwóch osobników jest interesująca sama w sobie, ciekawe czego wzajem dowiedzą się na mój temat.
jaki ten świat jest cholernie mały!
praktykuję dziś bardzo intensywnie. podpisałem się na liście obecności i... poszedłem do babci na kawę, odebrałem paczkę z poczty, po czym powróciłem do domu. w końcu mam chwilę spokoju, by niczym i przez nikogo nieniepokojony móc przeglądać najróżniejsze na mniej lub bardziej niskim/wysokim poziomie strony internetowe i przekartkować kilka gazet.
z rzeczy wyszperanych:
a) nowy klip jusi. wiem, że można jej piosenek nie lubić (i ja niektórych nie cierpię), ale przyznać trzeba, że teledyski wychodzą jej bardzo filmowe. w najnowszym pojawia się m.in. ewa kasprzyk, szalona teresa lipowska z wielkimi nożycami i para chłopców w wannie. steczkowska po raz kolejny puszcza więc oko w stronę gejów (mimo, że w którejś z kampanii wyborczych popierała i wspierała swymi występami pewną prawą i sprawiedliwą partię). może to będzie nadinterpretacja, ale zdaję się dostrzegać w filmiki pewne nawiązania do 'kochanków z marony' w reżyserii cywińskiej (których przy okazji polecam) oraz poprzednich jusiowych klipów. warto poświęcić 4 minuty i obejrzeć. (ewentualnie wyłączając dźwięk, jeśli ktoś naprawdę nie może ścierpieć).
b) najnowszy numer tygodnika 'wprost'. nigdy nie przypuszczałem, że nadejdzie dzień, gdy tę gazetę polecał będę. tymczasem w ostatnim wydaniu i ciekawy wywiad z wojewódzkim, i mądry jak zawsze felieton magdy środy i klika innych artykułów, których nie powstydziłaby się i 'polityka', która jak dla mnie stanowi tygodnik opinii lotów najwyższych.
c) nie odbiorę Wam jednak przyjemności samodzielnej lektury portali plotkarskich, toteż streszczenia i wyboru najciekawszych donosów, skandali etc., nie będzie.
skąd to wiem? pojawiły się osy, a jak ludowe mądrości głoszą, to pierwsza oznaka nadciągającej kolorowo-złotej jesieni. chyba mojej ulubionej pory roku; ulubionej gdy świeci ostatkami promieni słońce, są mgliste poranki, liście zaczynają zmieniać barwy, pachnie dymem i gnijącymi owocami. babie lato na wsi mi się marzy chyba.
jutro mam nadzieję wrócić do formy, dziś będąc z lekka przyćpany lekami (kochajmy lekarzy, tylko oni potrafią zafundować takie atrakcje), odmawiam pisania i komentowania. wybaczcie.
używając oczywiście retoryki jarka k. wg jego definicji zbrodnią jest każde zachowanie naganne społecznie.
(któż z nas nie wyrzucił choć małego papierka, czy gumy do żucia, nie tam gdzie powinien ;]).
choć może powyższy spot wywołuje uśmiech na twarzy, problem porusza całkiem poważny. szkoda tylko, że odwołując się do 'na oko' katolickiego księdza, traci on trochę na uniwersalności przekazu. wątpię by trafił mimo to jednak do mieszkającego hen gdzieś janka czy zenka, bo na nich większy wpływ miałby lokalny proboszcz, który woli jednak straszyć ciężkim grzechem, który popełnić można było głosując na pewnego gajowego.
mniej polityki, a więcej ekologii z ambony płynącej?
rys historyczny: dawno temu, w październiku a.d. 2009 wspominałem sobie w notce Bezpłciowego (TU), by dzień po publikacji notki niespodziewanie go w krk napotkać (TU).
koniec rysu historycznego.
również i we wczorajszym wpisie zmarudziłem jak to zawsze coś na jego temat. i co? i dziś spotkałem go buszując we wrocławiu, akurat wracającego z festiwalu era nowe horyzonty. po wymianie oczywistych komplementów i życzliwych złośliwości, umówieniu się na święte 'niedługo', każdy poszedł w swoją stronę - on na pociąg, a ja podpisywać umowę. dziś przyszły współlokator nadal brzydki nie był, był nawet ładny. czas przeczesać sieć w poszukiwaniu ;).
aa. i czy już wspominałem, że nie cierpię wrocławia za jego bałagan, odległości, szarość, etc? jeśli nie to wspominam niniejszym. dziś wsiadłem do tramwaju, na jego czole widniała cyfra wieszcząca numer linii 8. skasowałem bilet, oderwałem stopy od klejącej podłogi i usiadłem starając się niczego nie dotykać. pierwsze co rzuciła mi się w oczy tablica z przebiegiem trasy tramwaju linii... 15, która wisiała w oknie. do tej pory nie wiem, czym tak naprawdę podróżowałem, grunt, że do centrum dotarłem.
obym nie musiał do tego miasta powracać zbyt szybko. (choć gwoli sprawiedliwości przyznam jedno: lubię się szwędać po pasażu grunwaldzkim i renomie).
bo tak się zabawnie składa, że gdy nie płodziłem jeszcze na blogu, coś się działo. i to nawet z moim udziałem.
[anna maria jopek: nie omijaj mnie]
a data owego dziania się wcale łatwa do zapamiętania. 2 dni po najważniejszym święcie, czyli 22 lipca, dzień po przejściu huraganu na Końcu Świata, a że wspominały o tym nawet gazety, to i mi się coś poprzypominało. coś co może być swoistym prologiem do bloga, czy opisem dziejów przed początkiem stworzenia.
tego dnia pognałem - zostawiwszy armagedonowy krajobraz za sobą, wygrawszy z opóźnionymi na czas nieokreślony pociągami - do krk. cel, choć ukryty kurtuazyjną wymianą mejli i uprzejmości, otulony watą słowną, był jasny. (przynajmniej wg założeń). ekspresowe przygotowania, zakupy, kąpiel i misternie zaplanowany zestaw ubrań. (szkoda tylko, że nie przewidziałem, że mokasyny ubrane po raz pierwszy na stopę dadzą się ostro we znaki). poszukiwania na dworcu, by w końcu dostrzec na horyzoncie wakacyjną wersję zapracowanego Bezpłciowego. (wakacyjna wersja oznacza koszulę z krawatem a na to bluza z kapturem rozpinana). ekspresowe espresso, mniej ekspresowy spacer i całkiem leniwe drinki z obserwowaniem nocnego życia na kazimierzu, obgadywaniem przemieszczających się gdzieś obok ludzi, ściąganiem spojrzeń innych i innych płoszeniem się po złapaniu owego spojrzenia, nadmierną ilością wylanych perfum i wylewanych komplementów. nocna wizyta w maku, sklepie z artykułami pierwszej potrzeby (monopolowym), wędrówka kolejna bez celu, by w końcu taksówką spod okna papieskiego wrócić do domu. (to nic, że spacerem to tylko 10 minut). [...] śniadanie i spoglądanie przez okno. pożegnanie, by potem znów się przypadkiem spotkać na przejściu dla pieszych, gdy każdy z nas pędził w swoją stronę, na spotkanie już z kimś innym.
rozdział drugi się zamknął. między nami może wciąż wydarzyć się więcej.
podobno do 3 razy sztuka.
tymczasem dzisiaj byłem we wrocławiu. bowiem okazało się, że ponieważ mój brat jest trochę życiową cipą, to ja muszę chodzić z nim i oglądać pokoje. ani się wyspałem dzięki tej wycieczce, ani siedziałem w pociągu wygodnie, bo stałem (choć widoki ładne były ;]). cóż mnie przywitało? deszcz, zacinający okrutnie, tak że nawet parasol nie uchronił mych spodni przed przemoczeniem; wiatr, wiejący okrutnie, nie szczędzący drutów w mym parasolu, tak że nadaje się on teraz do śmieci albo oddania do parasolnika (a podobno takowy na Końcu Świata zakład posiada :D). na szczęście wyprawa, eskapada, czy jakkolwiek to nazwać, zakończyła się sukcesem. umowa zostanie podpisana, a mój brat będzie miał w pokoju obok ładnego dość na-90%-geja (typu nie-ciotka). lecz nie tylko spokojny i ułożony współlokator jest ważnym atrybutem, wszak i pokój schludnie (wtf, co to za przymiotnik) urządzony i przestronny, położony koło uniwersytetu, bla-bla-bla. niech się chłopak oswaja ze środowiskiem i różnorodnością świata; a i ja będę go chętnie odwiedzał ;D. i najważniejsze, że trujący atmosferę w domu problem ze znalezieniem pokoju wreszcie został rozwiązany.
niestety nie zostało mi czasu na spacery po galeriach. ale to może jutro nadrobię, wszak umowę trzeba jeszcze podpisać. dziś tylko przeleciałem kilka sklepów, widziałem kilku ładnych sprzedawców - a oni mnie, kilka ładnych ciuchów, których nie zdążyłem przymierzyć, ale nic, czego bym szukał.
na początek zagadka. o której trzeba pojawić się w otwieranej o 7 rejestracji, by być jednym z pięciu pacjentów rejestrowanych na dany dzień? (jakby człowiek chciał się rejestrować tak normalnie to dopiero na koniec października można, dobrze, że łaskawcy owe 5 miejsc oferują jeszcze...) otóż należy pojawić się o godzinie 5 rano. wtedy jest się trzecim w kolejce. (aa. i czy nie mówiłem iż kocham swój 8mm kamyczek?)
jak wstać na taką nieludzką godzinę? niezastąpioną metodą mojego dziadka jest zmówienie 'wieczne odpoczywanie' i poproszenie swej mamy by go obudziła o np. 4.30 i by był wyspany. zawsze na niego działa. wstaje bez budzika. w dodatku rześki i świeży. jak dla mnie sposób zaskakujący i hmm totalnie abstrakcyjny. ja preferuję jednak budzenie z użyciem lady gagi jako dźwięku alarmu ;)
cóż bym bez dziadków moich zrobił...
z cyklu wieści sportowych: biegam nadal. znowu 8 km. wiem, że może troszkę monotematyczny jestem, ale skoro nie tylko ja wiem o swoich wieczornych wyczynach, działa to w pewnym sensie mobilizująco. tym bardziej, że ja i sport nigdy nie chodziliśmy w parze, mój zapał zawsze był słomiany. teraz 'nadejszła' ta wiekopomna chwila i chce mi się, o czym się - dziwiąc samemu sobie (co do zapału i jakiejśtam jednak kondycji) - radośnie trąbię na lewo i prawo.
me jedyne życzenie - niech o 21 będzie mniej niż 25 stopni, bo aktywności w tej temperaturze do najprzyjemniejszych nie należą, a później robi się co raz to ciemniej, a latarni nad jeziorem mym jakoś jak na lekarstwo.
ah i sam pan doktor był ładny i młody. i miał takie spojrzenie... i głos lekko mruczący taki... a na imię mu było dominik. szkoda tylko, że w gabinecie siedziała też pielęgniarka :P i pozazdrościł mi biegania - bo i na ten temat zeszło - gdyż sam biedactwo miał niedawno skręconą nogę i teraz nie może. trzeba kiedyś się jeszcze do niego wybrać chyba ;)
niby wiem co chciałbym napisać. w głowie wszystko pięknie ułożone. z kolei, gdy przychodzi do przelania swoich marnych myśli za pomocą klawiatury rodzi się problem. ilekroć czegoś nie stworzę, (post czy komentarz) rzucam okiem na to i wciskam ctrl+a i delete. i tak znowu i znowu. może dziś nie jest mój dzień.
biegam. na praktyki i wokół jeziora. dziś udało się zrobić 1 i 2/3 okrążenia, czyli koło 8 km. jutro mam nadzieję powtórzyć i powtarzać co dzień dalej. co zadziwiające zamiast stracić owe 2 deko, to kilka deko do przodu jest. czas zmienić dietę chyba poprzez wywijanie się jakoś z babcinych obiadów albo choć poprzez zmniejszenie porcji. bo oczy by jadły, a co na talerzu, zwykle w żołądku łakomczuchów kończy. a potem ja skończę jako pulchny pulpecik :P
i to do tego na mym Końcu Świata, nad mym jeziorem ich festiwal zechciał urządzić? dwudniowy nawet. kto urządzając powyższy wspaniały dwudniowy festiwal ośmielił się przeszkadzać mi w codziennym bieganiem dookoła jeziora?! i wreszcie: czemu te okropne piosenki niosą się po jeziora tafli wprost do mego domu, wpadając przez otwarte okno (wszak upały i wypada poddasze przewietrzyć nocą), drażnią me uszy nie miłosiernie!
jednakże biegając wczoraj wypatrzyłem konkurencję (albo kogoś zainspirowanego moimi poczynaniami). naprzeciwko mnie bowiem w połowie okrążenia zza zakrętu wbiegł niemal we mnie pewien chłopiec wieczorny jogging uprawiający. ani ładny, ani brzydki. równie umęczony i zlany potem jak ja. pocieszające, że w letnie dni nie tylko ja się męczę dbając o kondycję i zapewne niszcząc sobie stawy ;).
wzbudzoną poprzednim postem burzę na temat zarostu pragnę również uciszyć, dementując nieprawdziwe wnioski wysnute, jakobym zarostu nie lubił. wręcz przeciwnie, bardzo przyjemnie jest być drapanym przez jakiegoś miłego osobnika... samemu można drapać też. a nawet jeśli się do drapania zarostu nie używa, to i twarz milej ciut dla oka wygląda :]. stwierdziłem byłem tylko iż zacusiowi w zaroście trochę nie do twarzy jednak. no. :D.
[hania stach & andrzej lampert: masz w sobie wiarę]
z tym zackiem spoglądających z piórniczków, zeszycików i innych gadżecików dostępnych w sklepach sieci 'smyk' na wyprzedaży. obecnie przecenionych po raz drugi bodaj już. co się stało z tym słodkim, gładkim i o twarzy młodzieńczej, choć bez wyrazu, o spojrzeniu głębokim choć pustym, ale mimo to urzekającym w pewien sposób. gdzie się podziała postać spoglądająca na mnie z szerokim uśmiechem co ranek z mego kubeczka, w którym piję kawę, czy opakowania chusteczek higienicznych (ostatnio natrafiłem na takowe w rossmanie i nie mogłem się oprzeć)?
zac, gdzie jesteś? na to dramatyczne pytanie odpowiada niezawodny pudelek. donoszą, iż zacuś zmienia się w kolejnego pattisona, za sprawą nieogarniętej fryzury oczywiście. (njus TU). wiecznie nieskazitelnie niemowlęcy stał się nijakim rozwichrzonym z 1dniowym zarostem. to już nie mój zac z kultowego, trzyczęściowego high school musical. nawet się nie uśmiecha. ma lekko otłuściały podbródek, co tylko jego 'stan nieogolony' uwydatnia. czas znaleźć sobie chyba innego idola ;).
chyba się pogrążę w odmętach czarnej rozpaczy!
eh...
btw. czy może ktoś skręcić temperaturę. choć o kilka stopni?
siedziałem sobie dziś na praktykach na rozprawach. panowie sędziowie (pomijając, że średnio ładni i żonaci) w togach za wielkim stołem na wielkich krzesłach spoczywali niczym na tronach. togi czarne kokardka czy inny akcent pod szyją koloru fioletowego. nieco niżej po bokach symetrycznie, naprzeciwko siebie panowie z zielonymi akcentami (zacni mecenasowie - także średnio ładni) i pan prokurator z czerwonym (ten akurat nie najgorszy). i ja hen, gdzieś przed nimi jako bierny obserwator całego misterium. wstajemy, siadamy, wchodzimy, wychodzimy. wszystko w kolejności ustalonej, sprawnie kierowane przez przewodniczącego. mowa jednej ze stron, replika drugiej. klimatyzacji brak.
zupełnie jak na mszy. tam wszak panowie też w zwiewnych szatach, kolorów rozmaitych. też ponad nami górują. wstaje się, siada. wszystko wg ustalonego planu arcypoważnego. też bez możliwości jakiegokolwiek spontanicznego udziału biernego audytorium. jedyne co więcej, to świece płonące i kadzidła do budowy nastroju i wzmocnienia efektu .
te stoły czy ołtarze takie duże i zimne; sale czy nawy takie przestronne, z pogłosem; powaga w powietrzu wisi. a w tym wszystkim mały ja zastanawiający się jakby to by było zmącić to wszystko. np z pomocą pana prokuratora. nadmiar qaf szkodzi ;)
przerwa na prasówkę w sieci dostarczyła mi dziś niezapomnianych wrażeń. w sumie zapomniałem już o toczącej się europride w stolicy, ale przypomniał mi o niej całkiem sensowny artykuł w df, składajacy się z krótkich tekstów o tym, jak zagraniczni przedstawicieli lgbtq widzą to wydarzenie, o ich coming outach i stosunku do religii (jak wykopię linka to wrzucę); w moim ulubionym cyklu związanym ze smoleńskiem znowu się dzieje, tym razem w kontekście wspomnianej parady nawet:
"Żyd Tusk chce usunąć krzyż pod osłoną nocy jeszcze przed tą sobotnią paradą zboczeńców [EuroPride]. Tym gejom i lesbijkom święty znak będzie przeszkadzał w kopulowaniu na ruchomych platformach. Nie pozwolimy. Tu jest Polska, a nie Izrael"(więcej TU).
wszystkie polskie fobie naraz wychodzą na światło dzienne. żydzi, niemcy, ruscy, pedały, ataki na jedną prawdziwą polskę, spiski, układy, zamachy. polacy bez wroga i wiecznego uciemiężenia żyć nie potrafią. lepiej się taplać wiecznie we własnym bagienku i narzekać niż próbować zmienić siebie i rzeczywistość by 'polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej' ;). hasło pewnie o negatywnych konotacjach, ale zapewne oddające niewypowiedziane idee wszystkich rządzących i rządzonych.
jeśli mieszkacie w warszawie i nudzicie się wieczorem polecam wizytę na 'różańcu wynagradzającym za promocję grzechu sodomskiego' szczegóły TU. zastanawiałem się przez chwilę, czy to żart lub prowokacja (wiadomo kogo), ale posiada zaproszenie na to wydarzenie znamiona prawdziwości. urocze.przerażające. sam nie wiem. czasem wydaje mi się, że dla niektórych to wciąż słońce kręci się wokół ziemii, stanowiącej centrum wszechświata, a gdzieśtam hen, poza naszym wzrokiem wciąż na stosach płoną czarownice i czarne koty.
co prawda żadne gazety tego nie odnotowały, ale i wczoraj biegałem. dziś wybieram się także. żyję i się od tego jeszcze nawet nie rozpadłem o dziwo. :D
stało się niemożliwe. stało się to, o czym pisałem/myślałem od początku wiosny, czy nawet, gdy jeszcze śniegi były, a ja za oknem obserwowałem biegających nad wisłą. przywdziałem swe nakostniki (wszak już niemłody jestem), biegowe butki, przydużego (rozmiar nie-S) tiszerta i krótkie spodnie bojówki (czyli ubrałem się jak nie ja), namówiłem swego brata i ruszyliśmy biegać. co prawda dystans niepowalający, bo tylko jedno okrążenie mego jeziora, tylko 5 km z kawałkiem, ale na miły początek - mam nadzieję - cowieczornej rozrywki wystarczy. jutro runda druga (chyba że nie będę mógł się rano ruszać :P). podobno bieganie nie najgorzej wpływa na mięśnie brzucha. może ze 2 deko przy okazji także zrzucę ;).
ostatni raz biegłem całe 3 tygodnie temu. w marynarce i złych butach, gdy zapomniałem indeksu na egzamin. wcześniej milion lat temu z Najsłodszym Przyjacielem na błoniach. a skoro od września będę znowu mieszkał w jego okolicy i wspólne aktywności ruchowe mam nadzieję wznowić.
po kolei (może choć połowę od numerków zaczynając przeleję jakimś cudem. i wyjdzie na jaw kłębowisko myśli niepotrzebnych):
1. oglądam qaf. zastanawiam się co jest pociągającego w brianie. co w ogóle jest pociągającego w tych nie-słodkich, nie-grzecznych...
2. grzebię w głowie w tym, co kojarzy mi się z powyższym. kiedyś trzeba na amen Bezpłciowego z niej wymieść. choć wspomnienia jak przechowywane fotografie, czasem może warto do nich wracać.
3. próbuję zabrać się za jakąkolwiek z książek kolejnych. czas efektywnego skupienia - 4 minuty, może ze 2 strony. poziom rozdrażnienia wszystkim - nadal powyżej normy.
4. siedzenia na Końcu Świata dobija i zabija. przewidywany czas agonii: 44 dni. potem wreszcie rekonwalescencja w krk. chyba, że by się ruszyć gdzieś na łikend któryś. tylko gdzie...
(...)
179. jak mieć płaski brzuch bez wielkiego wysiłku? bo słodyczy i tak nie jem, ale sam ten fakt mi niczego raczej nie wyrzeźbi.
ciut głupsze przemyślenia pominąłem. wszak trzeba o wizerunek dbać ;) btw. zna ktoś jakiś poradnik typu 'jak wysłać skutecznie rodzinę w kosmos'?
czyli ktoś się nudzi albo nie nudzi. ktoś chciałby zrobić coś ale mu się nie chce. a poza tym nie wie co by chciał zrobić.
za długi (ponad tydzień) w domu prowadzi do wzrostu poziomu mego rozdrażnienia. chwilowo bardzo chętnie oddam w niekoniecznie dobre ręce pół swej rodziny.
to siedzenie i nadmiar czasu spędzanego na wyszukiwanie superofert w sieci z pewnością nie wpłynie dobrze na stan mego konta. ani także na me biedne półki, które już są pełne, już się uginają. (od książek, nie ciuchów. żeby nie było). właśnie przyszedł karton pełen mario vargasa llosy. tylko zasiąść (albo się położyć) i czytać.
z małym poślizgiem, ale 'bierek' szczygielksiego, mimo hepi endu, dość sugestywnych opisów - nie polecam. napisane są one na to samo kopyto co 'berek', a o ile 'berek' był pierwszy, o tyle po raz kolejny o czymś podobnym, stworzonego w ten sam sposób czytać się już nie chce. wypełniacz popołudnia, niepozostawiający większego wrażenia. ciut ambitniejsze niż gejowska seria harlequina (jeśli takowa istnieje w ogóle).
wróćmy do oglądania mego serialu. póki i on mi się jeszcze nie znudził ;) albo do jakiejś lektury...
zabrałem się za queer as folk. co prawda jestem dopiero w połowie pierwszego sezonu, ale już wiem, że skończę w tempie możliwie ekspresowym. czeka w kolejce i 'samotny mężczyzna' - filmowy i książkowy, nie wiem w sumie tylko od czego zacząć. czeka i klika(naście) innych pozycji. ale najpierw qaf!
nie wiem czy takie oglądanie do końca mi służy. w większości serialów wynajduję postaci podobne do mnie, zauważam za wiele sytuacji, które miały miejsce w moim życiu lub do których prędzej lub później dojdzie. niepotrzebne przemyślenia gwarantowane. niepotrzebnie 'dziwny' humor również. ale od czego są magiczne zielone tabletki, działają w sumie jak placebo, a nastrój powoli jednak wraca do normy. (do obejrzenia kolejnego odcinka).
zakończyłem też prawie swe wycieczki po lekarzach. wróg został ostatecznie w dniu wczorajszym rozbity. nie zakończyłem a kontynuuję swe nudne praktyki. choć może nie tragicznie nudne, bo chodzi i na nie moja koleżanka, która zapewnia mi choć jakiś dostęp do różnych plotek. plotka za plotkę i od razu życie nabiera barw ;).
stała się też rzecz niebywała. na me zakurzone, wyskakujące na 187 stronie fellow'owej wyszukiwarki konto - jak doniosło powiadomienie przychodzące na @ - jakieś chłopięcie wysmarowało mi pm. o dziwo wcale nie było ono tragiczne w treści. mając świadomość iż przez 2 miesiące w krk raczej się nie pojawię, uznając korespondencję za bezpieczną, postanowiłem z nudów i ciekawości - wszak wydarzenie to niecodzienne - odpisać.
wróciłem na Koniec Świata. przed powrotem zapakowałem cały swój dobytek, dziwiąc się raz po raz, skąd tyle się tego na brało, skąd w każdym możliwym miejscu znajduję zapalniczki (bo przecież co do zasady nie palę), i czemu natykam się dość często na różne rzeczy budzące skojarzenia, których od dawna unikałem. dokładając do tego alergie na roztocza, można próbować stworzyć obraz mej radości dni minionych. a jeszcze to wszytko musiałem wypakować u siebie....
udało mi się także rzutem na taśmę, dnia ostatniego z możliwych znaleźć jedno z niewielu wyglądających przyzwoicie mieszkań z 3 sypialniami, w których od września z jo. i naszym wspólnym znajomym (muszę mu jakieś imię wreszcie wymyślić) zamieszkamy.
nie cierpię mego miasta na Końcu Świata, cierpię, gdy muszę cokolwiek w nim załatwić, z kimkolwiek spotkać albo gdy przypadkiem natykam się na kogoś z dawnej szkoły. jakoś tu szaro (mimo że kolorowiej niż kiedyś), małomiasteczkowo (mimo że są 3 galerie handlowe). nie pewnie czuję się w tym mieście, to już nie jest moje miasto. krakowie, krakowie... i miss you :P
mam nadzieję, że dobrym wypełniaczem czasu będzie 5 sezonów qaf, które niedawno zassałem. no i me 2 miesiące praktyk w sądach i tym podobnych instytucjach. pierwszy dzień za mną a już miałem ochotę parę osób zmordować. i czemu nikt nie zainstalował tam klimatyzacji?!