wróciłem.
wróciłem z wakacji, w co można było poniekąd wątpić, gdyż gospodarz co pewien czas groził mi i zapowiadał zamknięciem w piwnicy swej ciemnej. wróciłem też (chyba) do skrobania tu czegoś, ale co do tego, to lepiej nie chwalić dnia przed zachodem słońca ani też nie mówić hop zanim... zanim nie powstanie kilka kolejnych notek o niczym, bo przecież ten jeden post jeszcze o niczym zupełnie nie świadczy. jakby mi się jednak odechciało tu pisać, mam zaklepany kolejny śliczny adresik, nawet nie jeden, ale wszystko w swoim czasie. który być może nawet nie będzie musiał nadchodzić. ale kto to wie.
z mych spóźnionych majówkowych wakacji wróciłem prawie tydzień temu. nawiedzałem
Kerama w jego nadmorskim domu z widokiem (na pociągi). zwiedziłem wszystko co tylko się da w okolicy. zjeździłem kolejami w sumie także, gdyż nie przejechana została tylko jedna trasa na terenie województwa, po której kursują pociągi. ale po kolei.
przyfrunęło mi się w zeszłą środę, akurat na kolację. jeszcze przed przyjazdem postawiłem przed Keramem wielkie kulinarno-kuchenne wyzwanie. znaleźć z trójmiejskich sklepach produkty które jadam ;) oraz te, z których będę mógł mu coś ugotować, żeby czasem nie było że jedyną wartością dodaną podczas mej wizyty jest moja osoba wspaniała, postanowiłem i w kuchni coś dobrego potworzyć. podobno z sukcesem. choć sukces to dziwny, może i większy niż myślę, gdyż kuchnia nie moja, garnki nie moje, gotuje się szybciej lub wolniej, i nie wiem czego gdzie szukać. dwa makaronowe twory z radością w żołądkach przez te dni wylądowały. wszyscy przeżyli.
I CZ - pociągiem na hel, w poszukiwaniu prawdziwego morze, nie-zatoki, latarni morskiej z widokiem, której w końcu nie znaleźliśmy. by potem na plaży na uboczu polować na zachód słońca, które jakoś im mniej do horyzontu miało, tym wolniej zachodzić raczyło. szkoda że piasek był jeszcze na tyle chłodny, że stopy wykręcał, ale jedno z moich długoplanowanych zdarzeń w końcu się ziściło.
II PT - przelot spacerowy przez pełną modernistycznych niespodzianek gdynię, do tego duuużo słońca, widoków i przepysznych pączków, które smakują zupełnie jak te domowo wypiekane przez babcię. a na deser skansen kolei w kościerzynie. cudo, cudo, a do tego w sumie niemal pociągowy orgazm, wszak to jedna z najbardziej kręcących rzeczy pod słońcem! i przyznać muszę - top trendy też oglądałem, ze słabością do polskich festiwali wygrać nie potrafię.
III SB - był to dzień dłuuuugaśnej kolejowej wycieczki po pomorzu. godzin ponad 10, przesiadek z 5, zdjęć i wrażeń - przynajmniej dla mnie 100 milionów. i rosnący podziw dla wytrzymałości Kerama i nie robienie znudzonych min podczas podróży jednostajnej, stukotem okraszanej i z przemykającymi kolejnymi wioskami, stacyjkami, drużkami za oknem. [Spencer, za jakiś czas doczekasz się filmowej niespodzianki, jak tylko ją zmontuję ;)].
IV ND - poranki na molo w sopocie, gdy jest jeszcze prawie puste są niezapomniane. lazurowo-białe i lekko wietrzne. na deser dłuugi spacer po gdańsku, w którym dużo bardziej zachwycająca od starówki pełnej takich samym kolorowych, megaturystycznych kamieniczek i straganów jest stocznia i pozostałości prlu widoczne na każdym kroku. w końcu też udało mi się poznać Keramowo-McQueenowego łącznika.
w poniedziałek pobudka o 4.30 rano (o dziwo było już jasno!), ekspresowy przelot i dziwnie senny dzień w firmie. z pamiątek przyjechała ze mną cudowna opalenizna, wiele smaków w pamięci, ciut za dużo zdjęć i piasek w butach.
Keramowi raz jeszcze dzięki i gratulację za odwagę ;) no i wytrzymałość, wszak cięższego w obyciu człowieka niż siebie nie znam.
tydzień miniony też obfitował w różne ciekawe wydarzenia, ale o tym niebawem :D.
_______
* 'jo, jo' - wyrazy słyszane zewsząd podczas mego wyjazdu, oznaczające w lokalnej gwarze, coś na kształt potakiwania, czasem w znaczeniu 'tak tak i co jeszcze' ;)
[...]